Browsing Tag

wegetarianizm

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Wegetarianka na codziennych zakupach

19 maja 2020

Punktem wyjścia do tego postu było wielokrotnie słyszane stwierdzenie, że zdrowe (zielone) odżywianie jest drogie i w ogóle życie eko to coś dla bogatych i rozpuszczonych millennialsów. Oczywiście absolutnie się z tym nie zgadzam. Raz – nie jestem bogata i rozpuszczona, dwa – nie łapię się do kategorii „millennials”. Ale… staram się żyć eko i jestem wege. I wbrew stereotypom nie kosztuje mnie to fortuny, nie tracę na to masę czasu, a zakupy robię we wioskowym markecie. Jak wyglądają i co się na nie składa – o tym poniżej.

Świeże zielone

Zaczynam zawsze na stoisku z warzywami, owocami i orzechami. W koszyku ląduje to, na co akurat jest sezon i mam ochotę. Patrząc na sklepowe półki można odnieść wrażenie, że jest sezon na wszystko – arbuzy, winogrona, śliwki i obowiązkowo hiszpańskie truskawki. Mając jednak na uwadze sezonowość i zdrowy rozsądek, sięgam po te najbardziej „prawdopodobne” do osiągnięcia na przedwiośniu, a są to jabłka. I tutaj też ważne – nie wybieram tych soczyście zielonych, wielkich izraelskich Golden Delicious ale krajowe – w moim przypadku niemieckie – Elstar czy Jonagold. Informacje, o tym, na co jest sezon można znaleźć w internecie. Ja posiłkuję się „kalendarzem” ściągniętym ze strony Salaterki. Polecam.

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Oczywiście nie da się przetrwać przedwiośnia tylko na jabłkach czy ziemniakach. Czasem robię odstępstwa i do koszyka wkładam też cytrusy czy szpinak. Decydując się na nie, wybieram te pochodzące z upraw położonych jak najbliżej i z jak najmniejszą ilością plastiku w ramach opakowania. Z resztą, jeśli to tylko możliwe, wybieram warzywa i owoce bez opakowań/siatek/tacek – pakuję je we własne, tekstylne woreczki, które uszyła mi mama.

W koszyku, niezależnie od pory roku lądują też warzywa korzeniowe.

Wiem, że jak na wege przestało powinnam kupować awokado i jarmuż ale ani za jednym ani tym bardziej za drugim nie przepadam, poza tym to pierwsze jakoś mało krajowe mi się wydaje.

Chrupiące

Następne do koszyka wędruje pieczywo. Tutaj, podobnie jak w przypadku zielonych, wybór ogromny, co nie zmienia faktu, że nie wszystko jest warte uwagi. Z całym szacunkiem dla przemysłu piekarniczego ale gdy widzę ciemne bułki zapakowane w szczelny worek foliowy z dwutygodniowy terminem przydatności do spożycia, coś mi mocno nie gra. Kupuję chleb ciemny, wieloziarnisty i niekrojony. Pakuję do swojego lnianego worka (dziękuję mamo) i to by było na tyle. Żadnych bagietek, bułek, drożdżówek. To zwyczajnie nie moje smaki.

Tego pieczywa też nie trafia do koszyka zbyt wiele, ponieważ zakochałam się w chlebie z kaszy gryczanej z przepisu Wincentyny i staram się go regularnie piec.

Sypkie i mączne

Tutaj mam na myśli kasze i makarony. Z kaszami nie jest łatwo – w Niemczech ciężko je kupić w ogóle, a jeśli już są, to na półkach „Bio”, czyli w koszmarnej cenie. Wszystkie kasze przywożę z Polski – gryczaną jasną i ciemną, jaglaną, pęczak. I na tym bazuję. Makarony to dla mnie wybór prostszy – staramy się ich jeść z K. mniej, dlatego jeśli już kupuję jakiś, to pod kątem wykorzystania go jako składnika sałatki. Wybieram kukurydziany, wieloziarnisty czy z ciecierzycy.

Na regale z sypkimi stoją też różnego rodzaju granulaty sojowe, tofu czy gotowe mieszanki do przygotowywania wegeburgerów czy innych falafeli. Po nie też czasem sięgam, chociaż preferuję kotlety domowej produkcji z kaszy i warzyw korzeniowych.

Z chłodni

Tutaj sprawa lekko się komplikuje. W chłodniach jest nabiał i wędliny. Wędliny kupuję – nie dla siebie, dla K.  chociaż on ostatnio woli kupić kawałek mięsa i samodzielnie go upiec. Ale jeśli już kupuję, to najczęściej salami i szynka parmeńska czyli najmniej przetworzone. Staram się też, by opakowania były jak najmniej szkodliwe dla otoczenia.

Podobnie jest z nabiałem. Jem go mało, w zasadzie tylko piję ayran; czasem jako dodatek do zup w postaci śmietany. Jak wybieram? Z certyfikatem, jak najbardziej lokalnie i najmniej plastikowo.

Przy chłodniach stoją też jajka ale one do koszyka nie trafiają. Jemy jajka polskie, ze znajomego podwórka, od kur padających ze zmęczenia po całym dniu spędzonym na łące. To chyba najbardziej wolny wybieg.

Z zamrażarki

Tutaj zatrzymuję się niemal przy każdych zakupach. Mrożone warzywa, mrożone owoce, mieszanki do zup. Najlepszy sposób, by jeść zielono, gdy wokół szaro.

Chemicznie

W tej części sklepu, gdzie znajdują się regały z chemią domową bywam rzadko, bo to też produkty, których zużycie jest mniejsze. Stąd zabieram do domu papier toaletowy z recyklingu oraz płyny do prania i mycia naczyń. Moje najnowsze odkrycie to seria Respect – rzekomo przyjazna środowisku. O ile chemia może być przyjazna komukolwiek.

I to by było na tyle. Jak widzicie, zakupy wege-eko nie różnią się jakoś bardzo od tych robionych przez zwykłego śmiertelnika. Rachunek też nie jest jakiś wysoki. Łapię się raczej na tym, że zaskakuje mnie ile płacą osoby stojące przede mną w kolejce z normalnymi zakupami. Ale o tym innym razem. A teraz podzielcie się swoimi spostrzeżeniami w kwestii wege-zakupów. Jestem bardzo ciekawa, jak to u Was wygląda.

Dla ciała Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Niby-mięso czyli zielone oszustwo

3 stycznia 2020

Dzisiaj zabieram się z mój ulubiony „wegetariański” temat  czyli zieloni naśladowcy mięsnych potraw. Mam na myśli wszelkie smalce z fasoli, gulasze z soczewicy, flaki z boczniaków i wegańskie schabowe. Wszystko te tradycyjne potrawy, które jarosze mieli odwagę ukraść z normalnej kuchni i zbezcześcić zamieniając ich  mięsne składniki na warzywne. Często spotykam się z pytaniem – jakim prawem i dlaczego? Dlatego dzisiaj postaram się odpowiedzieć na te pytania czy wręcz odeprzeć zarzuty. Zaczynajmy.

 

Źródło wegetarianizmu

Nie mam tutaj na myśli początków całego ruchu, raczej powody dla których poszczególne osoby decydują się na rezygnację z jedzenia mięsa. Jest ich wiele. Jedni wykluczają mięso z diety w ramach młodzieńczego kaprysu – żeby być zwyczajnie na przekór (jak ja w czasach gówniarzerii). Innym zwyczajnie mięso nie smakuj, wolą zielone i już. Jeszcze inni, obserwując własny organizm doszli do wniosku, że spożywanie padliny im nie służy. Po kotlecie czują się ciężko, a po steku mają wzdęcia. I rezygnują. Są też tacy, którzy odstawiają parówki, fisch&chips czy hamburgera ze względów etycznych. Nie chcą przykładać ręki do cierpienia zwierząt. Jest też grupa, do której sama (finalnie) należę,  której przedstawiciele wiedzą, że ani kiełbasa, ani sznycel ani też filecik, do najzdrowszych produktów nie należy i spokojnie można funkcjonować bez.  I to właśnie te trzy  ostatnie grupy często posuwają się do oszustwa w postaci warzywnego smalcu, kotleta czy hamburgera. Zwyczajnie lubią ten posmak, formę i konsystencję. Czasem przyśnią się im flaki czy gulasz. I wtedy sięgają po „oszustwo”. I co w tym złego? Przecież to nie ich wina, że ulubione potrawy muszą wykreślić z menu z powodu pochodzenia czy konsekwencji.

 

Wsparcie dla początkujących

Tym razem chodzi o sytuację, gdy niby-mięsne potrawy mają pomóc początkującym wegetarianom. Bo początki są trudne. Jasne, zdarzają się osoby, które z dnia na dzień rezygnują z mięsa i zupełnie wymazują z pamięci zapach i smak bekonu, zachwycając się surowym jarmużem czy kaszą w tysiącu odmian. Ale są też tacy, dla których przejście na zieloną stronę jest trudniejsze i zajmuje nieco czasu. I to im właśnie, na początku tej drogi pomagają wegańskie kotlety czy sojowe parówki. Część z nich z czasem odpuści i pokocha surowy jarmuż, inni jeszcze długo będą się wspomagać i urozmaicać dietę niby-kiełbasą. I nie ma się co burzyć – na tej relacji nie traci ani wegetarianin ani oszukany smalec.

 

Czyste lenistwo

Na koniec argument najbardziej ludzki czyli lenistwo. Skoro istnieje coś w formie krążka, w chrupiącej panierce, smażone na oleju, urozmaicające  talerz z drugim daniem i to coś, ma już nazwę – kotlet, po co szukać nowej zbitki liter dla tego samego krążka ale z selerem czy kalafiorem w środku? Wiadomo przecież czego się spodziewać – będzie okrągłe i chrupiące. A wprawiony mięsożerca wyczuje, w czym rzecz. Podobnie ze smalcem. Białe smarowidło, nie do końca aksamitne z chrupiącymi okruchami. Co z tego, że białe nie ze świńskiego tłuszczu tylko z fasoli, a w zębach chrupie wędzona śliwka czy cebula? Rozprowadza się na chlebie tak samo. Poza tym, jeśli mamy się czepiać szczegółów, to mięsożercy też nie są bez językowej winy. Bo jeśli wierzyć słownikom i encyklopediom, szynką poszczycić się może tylko świnka, a kabanosa można robić tylko z kabana czyli wieprza. Co w takim razie z szynką z indyka czy drobiowym kabanosem?.. No?.. Było się czepiać?

 

Przyszłościowo

Na etapie badań i eksperymentów ale daleko posuniętych są prace mające na celu stworzenie/wyprodukowanie/wyhodowanie mięsa komórkowo. Co to oznacza? Za jakiś czas będzie można wciągnąć hamburgera z wieprzowiny, która nigdy nie doświadczyła świńskiego życia czy stek z kobe nigdy nie biegającej po pastwisku krowy. Będzie smakować jak mięso, mieć jego strukturę i właściwości. Różnica będzie polegała tylko na tym, że przy jego stworzeniu/produkcji/hodowli nie ucierpi żadne zwierzę. Pojawi się pytanie – jak nazwać ten produkt? Czy to znów będzie oszustwo? Kim będzie osoba opierająca na nim dietę?

 

Wszystko jest kwestią nazewnictwa,  a nazwy powstają w głowie. Ludzkiej. Dlatego może zamiast czepiać się szczegółów, lepiej zastanowić się nad zmianą nawyków żywieniowych.

 

Wegetarianka w skórze

Wegepies i wegekot – czy to możliwe?

26 listopada 2019

Zaczniemy od stereotypu. Nie jesz mięsa? To pewnie Twoja druga połowa też nie je. I dzieci pewnie też nie jedzą. I w ogóle już całą rodzinę  i połowę znajomych przeciągnęłaś na złą stronę mocy. I nawet psa  i kota karmisz sałatą.

No właśnie nie. Ja nie jem mięsa ale moja druga połowa –  jak najbardziej. Podobnie jak cała rodzina. I psy – stuprocentowi pożeracze mięsnych puszek. To dla mnie oczywiste i jasne jak słońce. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. A jest! Coraz częściej słyszę i czytam o sytuacjach, gdy wegetarianin posiadający psa czy kota, wyklucza z jego diety produkty pochodzenia zwierzęcego. Czy słusznie? No cóż…

Zacznijmy od tego, że chociaż i kot i pies to tak samo kochane czworonogi domowe, ich natura jest kompletnie odmeinna. A co za tym idzie, kompletnie rozbieżne są ich potrzeby żywieniowe. Wynika to z ich pochodzenia i dziejowych perturbacji. Obydwa gatunki zostały udomowione bardzo wcześnie, bo około 10 tys. lat przed naszą erą (kot nieco później – 9 tys. lat p.n.e). Udomowienie stało się równoznaczne, ze zmiana sposobu odżywiania. O ile koty zaczęły korzystać ze stołu pana w ograniczonym zakresie, nadal polując  i dając w ten sposób upust swojemu instynktowi łowcy; o tyle psy bardzo szybko przestały samodzielnie zdobywać pożywienie, w pełni zdając się na właściciela.

W sukurs psom przyszła natura. W przeciwieństwie do 100% drapieżnych kotów, psy są bardziej zbliżone do zwierząt wszystkożernych. Ich układ pokarmowy jest dłuższy, co pozwala na dłuższe trawienie, nieodzowne w przypadku spożywania produktów pochodzenia roślinnego. Większe jest też ich jelito grube, co przekłada się na większą liczbę bakterii ułatwiających fermentację. Również większa liczba zębów przedtrzonowych i trzonowych ułatwia spożywanie tego typu pokarmów. Wreszcie –mają możliwość dostosowania metabolizmu do pozyskiwania większej ilości węglowodanów pochodzenia roślinnego.

A co z kotami? To stuprocentowi mięsożercy. Mają ostre, nieprzystosowane do żucia (a dokładnie rozcierania pokarmu) zęby. Ich żołądek jest jednokomorowy i dla odmiany wydzielający duże ilości kwasu solnego, co ułatwia trawienie mięsa – w szczególności surowego – u psa wygląda to nieco inaczej. Koci organizm nie wytwarza też enzymu dioksygenazy β-karotenowej odpowiadającego za przekształcenie β-karotenu zawartego w pokarmach roślinnych w retinal. Mówiąc wprost, pokarm roślinny nie dostarczy kotu wartości odżywczych. Co nie znaczy, że nie pokusi się on czasem na kawałek ugotowanej marchewki.

Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe fakty, jak brzmi prawidłowa odpowiedź na tytułowe pytanie? W przypadku psa  to dyplomatyczne: „To zależy”. Istnieją specjalne karmy, nie zawierające składników pochodzenia zwierzęcego ale wzbogacone składnikami sprawiającym, że dieta jest pełnowartościowa, a co za tym idzie – pies odżywiany w ten sposób będzie zdrowy. Nie są one jednak polecane dla psów sportowych czy pracujących, sami zaś producenci sugerują regularne kontrole stanu zdrowia takiego wege-psa.

Z kotami sytuacja jest dużo prostsza – im wegetarianizm nie tylko nie służy ale wręcz szkodzi. Koniec. Kropka.

Dlatego drodzy wegetarianie, jeśli chcecie pozostać wierni swoim poglądom, a nie wyobrażacie sobie mieszkania pod jednym dachem z mięsożercą – może warto pomyśleć o chomiku?

Dla ciała Filozoficznie Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Wegetarianka w kaszmirowym swetrze cd.

18 listopada 2019

Dawno już nie było wegeteriańskich wątków, dlatego dzisiaj trochę scen z bezmięsnego życia. Wbrew pozorom sprawa tak osobista, jak sposób odżywiania, może wzbudzać nie tylko ciekawość ale też kontrowersje. Z resztą – sami poczytajcie.

„To co ty jesz, jeśli nie jesz mięsa?” – to klasyk, który zna chyba każdy wege. Tak, jakby dieta nie-jarosza opierała się w 100% na mięsie i jego przetworach. Na śniadanie parówka, na obiad schabowy, na kolację kiełbasa. Czy ktoś z Was, nie-wege,  tak się odżywia? Nie sądzę. Jecie przecież owsianki, kluski, placki, naleśniki, makarony itp. No i ja właśnie to jem. Mało tego. Jem rzeczy, o których Wam się nie śniło. Pasztet z pieczarek i kaszy gryczanej (by Jadłonomia), pasta z fasoli i pieczonego czosnku czy flaki z boczniaków. Jedliście? No właśni – a ja jadłam i jem!

„Ale ryby to chyba jesz?” albo dla odmiany „To ryb też nie jesz?” – wypowiadane z kompletną dezaprobatą. Aż korci żeby odpowiedzieć: „Jem, Przecież dzisiaj ryby to już nie mają mięsa tylko plastik i metale ciężkie”. Zdumiewające, jak szybko ryba w ludzkim umyśle przechodzi przemianę. Jak długo macha płetwą ogonową w rzece czy akwarium, tak długo jest zwierzątkiem; gdy tylko wyjąć ją z wody – to już nawet tkanki mięśniowej nie ma. Cudowne przemienienie, co? A zupełnie poważnie – ten tok myślenia, to prawdopodobnie spadek po “diecie katolickiej”, w której w piątki nie jada się mięsa ale ryby jak najbardziej. Swoją drogą – ten temat też musze zgłębić. Będzie wpis o piątkowej rybie bez mięsa 😉

„Ale to nie mięso, to kurczak!” – to jak dla mnie większe przebicie niż bezmięsna ryba. I na to nie znajduję już naprawdę żadnego wytłumaczenia. Serio, serio. Żeby jeszcze podciągnąć pod to cały drób…ale jakoś kaczki, gęsi czy indyka, nikt mi nie oferował, za to kurkę to jak najbardziej. A to przecież, idąc w spożywczą nomenklaturę – może i filet być i szynka 😉

„Mięsa nie jesz ale buty/torebkę/kurtkę skórzaną nosisz!” – to wypowiadane z przekąsem, a czasem dziką satysfakcją. No właśnie – ja słusznie zauważono – „noszę”. Nie przeżuwam, nie zagryzam, nie połykam czy oblizuje tylko noszę. Bo dla mnie wegetarianizm to sposób odżywania. Nie styl ubierania czy praktyka duchowa tylko zwyczajnie rodzaj diety. I tyle. Było już kiedyś o tym, że dla mnie to co pakuję do ciała jest tak samo ważne jak to, co na tym ciele noszę. Nic się w tej materii nie zmieniło.

A jak u Was? Jecie mięso czy nie? A może znacie jakieś wege-klasyki. Podzielcie się – chętnie poczytam,

Dla ciała Zdrowo Zjedz i wypij Życiowo

Weganka w butach ze skóry

13 sierpnia 2018

Przyjęło się, że jeśli weganin/wegetarianin,  to od razu wojujący ekolog w lnianych koszulach, wyznający buddyzm, stosujący się do zasad zero-waste i praktykujący jogę. Wystarczy, że powiesz: „Nie jem mięsa” i od razu trafiasz do odpowiedniej szufladki. Nikt nie pyta, dlaczego, po co  i z kim. To oczywiste, że nie jesz, bo mając naście lat przeszedłeś okres buntu wobec całego świata, chciałeś jakoś zaakcentować swoją inność i zbuntowałeś się przeciwko niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt. I tak już Ci zostało. Koniec. Kropka. Dalszej dyskusji brak.

A ja jednak podyskutuję bazując na własnym przykładzie. Wychowałam się na wsi, gdzie od początku było wiadomo, że jajko znosi kura, krowę trzeba doić żeby było mleko – docelowo masło i sery, koń to zwierzę głównie pociągowe, a los świń też jest przesądzony. I pomimo tej całej celowości nigdy nie widziałam, żeby zwierzęta z gospodarstwa moich dziadków nie były szanowne. Zawsze nakarmione, zadbane, oporządzone. Ba, w Wigilię Bożego Narodzenia dostawały kawałek opłatka, bo babcia zawsze powtarzała, że to też boże stworzenia. Była w tym wszystkim jakaś równowaga. A ja w tę równowagę się wpisywałam. I tak długo jak mieszkałam w domu, jadłam mięso, sery, jajka i truskawki ze śmietaną. A później przestałam. Nie dlatego, że nagle dorosłam, przejrzałam na oczy i zobaczyłam w tych zwierzętach istoty o równych sobie prawach, które ktoś beznamiętnie morduje i nakłada sobie na talerz. Dorosłam i zobaczyłam, że to, co w siebie pakuję w ramach odżywiania (czytaj: mięso), to niekoniecznie produkt, którego mój organizm potrzebuje.

Autorka (w bieli), w czasach wczesnej młodości, gdy namiętnie konsumowała produkty odzwierzęce – głównie mleko.

Jestem egoistką, jeśli chodzi o mój organizm. Mam świadomość, że jeśli chcę by moje ciało posłużyło mi przez kolejne lata, muszę o nie dbać. Nie tylko zewnętrznie ale i wewnętrznie. A zajadanie się stekami, kurczakiem i szaszłykami z grilla na pewno mu nie służy. Lepiej dla niego, a tym samym dla mnie, zjeść sałatkę, strączki czy miskę owoców. Bo mój organizm woli właśnie to. A skoro woli, to tym go karmię. I dlatego nie jem mięsa.

Ale wiem też, że mój organizm nie lubi kontaktu z tworzywami sztucznymi. Nie znosi zapachu kleju używanego do produkcji szmacianych balerin za 30 PLN w Chinach. Nie przepada, gdy ociera go torebka czy plecak z syntetyku czy ciężko mu oddychać, gdy zgrzeje się zimą w „plastikowej” kurtce. Dlatego ubieram go w skórzane buty, które noszę po 5-6 lat. Korzystam ze skórzanej torebki, której paski nie ocierają mi skóry. A zimą zakładam wełniany płaszcz czy sweter z kaszmiru i skórzaną kurtkę, żeby ciało się nie grzało i swobodnie oddychało.

A ja sama też lubię swobodnie oddychać czystym powietrzem. Nie tym zanieczyszczonym substancjami powstałymi z utylizacji torebek z ekoskóry czy przy produkcji kultowych „mellisek” (tutaj jeszcze warto pamiętać o wycince lasów pod plantacje kauczuku).

I przy tym całym moim egoizmie wierzę, że nie jedząc mięsa w jakimś minimalnym stopniu wpływam na ograniczenie jego produkcji.

Gdyby blog był bardziej popularny, z pewnością pod tym wpisem doświadczyłaby fali hejtu, ze strony „prawdziwych wegetarian”. Mam jednak ten luksus jakim jest mała popularność Namysłowskiej, a co za tym idzie – inteligentni czytelnicy. Zatem – czekam na konstruktywne opinie 😉

Bez kategorii Dla ciała Filozoficznie Zdrowo Zjedz i wypij

Mini, zero, wege,eko czyli o popadaniu w skrajności

4 czerwca 2018

Na początek rozwinięcie tytułu – chodzi oczywiście o minimalizm, zero-waste, wegatarianizm i ekologia. Dla mnie to  pojęcia (trendy?) same w sobie oznaczajace jakąś skrajość. Myślałam, że tak jest u większości. Przekonuje się jednak, że niekoniecznie. I o tym właśnie dzisiejszy tekst, który ma trzy źródła: post Venili, spostrzeżenia koleżanki i moja własne dedukcja.

laptop, gazeta vegetables, okulary, zero waste na telefonie

Zacznijmy od wspomnianego postu, który ukazał się całkiem niedawno na blogu Venili Kostis. Autorka poruszyła bardzo ciekawy temat – napisała o minusach minimalizmu. I to, wg mnie bardzo nietypowych. Czy raczej takich, nad którymi nigdy się nie zastanawiałam, a jednak mnie dotyczą. Przede wszystkim wspomniane przez Venilę „urządzanie innym życia”. Na czym polega? Przyjeżdżasz w odwiedziny do rodziców/kuzynki/znajomych, wchodzisz do garderoby mamy/kuzynki/koleżanki i widzisz całe stery ubrań, kartony butów i półki wyładowane apaszkami, torebkami i innymi akcesoriami. Aż Cię kusi żeby to „ogarnąć”, przegospodarować. No zwyczajnie pozbyć się 90%. I już masz to na końcu języka ale widzisz, że mama/kuzynka/koleżanka dobrze się z tym czuje. Świetnie odnajduje się w swoim królestwie. Praktycznie nie ma rzeczy, która leżałaby odłogiem. I pewnie czułaby się zdecydowanie gorzej, mając tak jak Ty 3 pary dżinsów, 2 torebki i 3 pary butów na lato. Ona wie i rozumie, że da się żyć tak jak Ty żyjesz. Zaakceptuj to, że ona żyje inaczej i odpuść. Sobie i jej. Nie popadaj w skrajność minimalizowania.

Przyjaciółka, przerażona ilością wytwarzanych śmieci zainteresowała się popularnym ostatnio zjawiskiem „zero-waste”. Od lat segreguje śmieci, na zakupy chodzi z tekstylną torbą, nie bierze w sklepie jednorazówek. Chciałaby jednak czegoś więcej i zaczęła szukać w internetach. I tak trafiła do jednej z grup na fb, poświęconych właśnie życiu „zero-waste”. Tak jak przewidywała, znalazła tam sporo rad, odnośnie bardziej bezśmieciowego życia. Członkowie grupy dzielą się swoimi doświadczeniami, ci początkujący, szukają rady. Jest ok. Do momentu, gdy nie zaczyna się bezśmieciowa ortodoksja. Jedne z  dyskutantów pisze, że umył samochód z ptasich odchodów używając wielorazowego ręcznika i tradycyjnej gąbki. Po operacji wszystko przyniósł do domu i wyprał w 95 stopniach. Ma jednak wątpliwości, czy to wystarczające środki ostrożności  i czy aby nie powtórzyć czynności. Powiedzmy, że wątpliwości uzasadnione. Ale już koncepcja powtórnego prania czy – jak radzą inni: „Ja bym wyszorowała bęben prali sodą i puściła pusty przebieg z dużą ilością octu”, trochę wątpliwa. Ja rozumiem, że porządki z wykorzystaniem „środków” wielokrotnego użyciu. Że troka o zdrowie i higienę. Ale jest też ekologia i troska o środowisko. O zużycie  i marnotrawienie wody. O zużycie energii, która w PL niestety nie pochodzi jeszcze w większości ze źródeł odnawianych. O wykorzystane do mycia samochodu i prania detergenty, które wnikają w glebę. Nie popadaj w skrajność bezśmieciowego życia kosztem środowiska naturalnego.

Najpierw zaczęłam mimowolnie ograniczać szafę ze zbędnych ubrań. Później przyszła kolej na papierowe książki i całą resztę  „stojaków” i „kurzozbieraczy”. To nie było planowane. Jakoś tak samo z siebie wychodziło. Później przyszła – też jakoś tak naturalnie kolej na „zero-waste”; przy czym zmain poznałam nazwę i polecane metody, już sama przeszłam w praktykę. W tak zwanym między czasie pojawił się wegetarianizm. W moim przypadku ten sposób żywienia ma podłoże egoistyczne. Oczywiście los zwierząt, niehumanitarne ich traktowanie i sposoby „produkcji” są dla mnie bardzo ważne i jestem temu zdecydowanie przeciwna. Jednak równie ważne jest dla mnie moje własne ciało i to, czym go karmię i jak traktuję. Dlatego staram się go dobrze i zdrowo odżywiać i nie nadwyrężać trawieniem steków i filetów z antybiotykowego kurczaka. Dostarczam mu warzywa i owoce, karmię kaszami i ziarnami. Jem zdrowo. Ale bez szaleństwa. Nie jadłam nigdy chia, bo równie dobre jest siemię lniane. Nie krytykuję mięsożerców, bo uważam, że podobnie jak ja, mają swój własny pomysł na żywienie. Nie rezygnuję z wyjścia z przyjaciółmi pomimo, że to kolacja w stek-house; idę i zamawiam sałatkę podobniejak oni ciesząc się jedzeniem. Nie popadam w skrajność. I żyję.

A jak Wy żyjecie? Odnajdujecie równowagę między mini, zero, wege i eko? A może wszystko przychodzi Wam zupełnie naturalnie. Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń.

Dla ciała Zdrowo Zjedz i wypij

Zielona kuchnia niemiecka

20 marca 2018

Przeczytałam ostatnio ciekawy artykuł w niemieckim „Focus” – link tutaj. Autorka skupiła się w nim na weganizmie i wegetarianizmie. W ogóle sam artykuł ma intrygujący tytuł: „Weganizm, tylko moda czy coś więcej?” Poza oczywistymi tezami, które zna każdy, kto nie je mięsa, możemy zapoznać się z danymi statystycznymi, które dla zwolenników diety bezmięsnej są budujące. Postanowiłam podzielić się z Wami tą wiedzą, a przy okazji zajrzeć do niemieckiej kuchni.  Zacznijmy od artykułu i danych.

Osiem milionów Niemców uważa się za wegetarian twierdząc, że nie jedzą mięsa i kiełbas (wiem, że może zabrzmieć to śmiesznie ale autorka wyraźnie zaznacza ten podział). Nieco ponad milion mówi, że są weganami. Rygorystycznie przestrzegają zasad żywienia, rezygnując nie tylko z podstawowych, wszystkim znanych produktów odzwierzęcych ale też z produktów zawierających np. kwas karminowych czy wosk pszczeli. O skórzanej czy wełnianej odzieży nie wspominając.

To, że autorka sugeruje uznanie weganizmu za modę, może wynikać ze statystyk, wg których zarówno weganizm jak i wegetarianizm to zjawisko typowe dla pokolenia millenialsów. Statystyczny niemiecki weganin/wegetarianin to wykształcona kobieta (81%) w wieku 20-39 lat. Pytanie, na ile to pokolenie rzeczywiście chce być modne  i „inne”, a na ile jest po prostu świadome efektów diety opartej na produktach odzwierzęcych.

Liczba Niemców rezygnujących ze spożywania mięsa i jego przetworów systematycznie rośnie – od 2010 roku wzrosła o 15%. A że popyt napędza podaż, przybywa też restauracji typowo wegańskich i wegetariańskich. W samym Berlinie miejsc serwujących typowo wegańskie jedzenie jest 64. Coraz częściej też, w „normalnych” restauracjach, oferta dań bezmięsnych jest bogata i można dostać coś więcej niż sałatki czy makaron z pesto.

Jeśli chodzi o motywację – myślę, że jest podobnie jak w innych krajach. W zdecydowanej większości przemawiają względy moralne i etyczne. Tylko 8% respondentów przyznało, że zmiana diety podyktowana była względami zdrowotnymi.

A jak dieta wegańska czy wegetariańska ma się do tradycyjnej kuchni niemieckiej? No cóż..można powiedzieć, że jest sporym od niej odstępstwem. Mięsa i przetworów mięsnych jest w kuchni niemieckiej bardzo dużo. Stanowi ono podstawę niemal każdego posiłku. Na śniadanie podawane są po za jajkami w różnorakiej formie, półmiski z wędlinami i pasztetami. Do tego często sałatka z mięsem oczywiście. Obiad to też często pieczeń, sznycel, stek czy chociażby sos na bazie mięsa. Kolacja najczęściej przypomina zestawienie śniadaniowe, tyle że bez jajek.

Ta ilość mięsa w niemieckiej jest rzeczywiście duża ale trzeba pamiętać, że Niemcy nie jedzą samych wędlin i kotletów. Na talerzu zawsze jest miejsce na warzywa. Nawet jeśli „warzywo” sprowadza się do smażonych ziemniaków. A że te bardziej szkodzą niż pomagają. No cóż… Dla mnie samej zagadką jest, jak przy takim sposobie żywienia pozostają mimo wszystko sprawni i stosunkowo zdrowi do później starości. Ten temat musze jeszcze rozgryźć i na pewno o nim napiszę.

A jak u Was z mięskiem na talerzu? Preferujecie dietę warzywną czy raczej zbilansowaną i różnorodną jeśli chodzi o pochodzenie. A może mieliści okazję osobiście testować kuchnię niemiecką? Chętnie poznam Wasze opinie i doświadczenia w tym zakresie.

Dla ciała Zjedz i wypij

Nie, nie jestem wegetarianką

10 października 2016

Wegetarianizm to dieta, a raczej sposób odżywiania, w którym rezygnujemy  ze spożywania mięsa. Wersja bardziej radykalna to rezygnacja ze wszystkich produktów pochodzenia zwierzęcego, również jajek i nabiału. Brzmi znajomo? Zapewne tak. Wszak większość z nas przerabiała w młodości etap buntowniczego wegetarianizmu.  Ja też tak miałam. I chyba nadal mam.

Prawdziwy wegetarianizm

Pierwszy raz przestałam jeść mięso w liceum. Doskonale pamiętam, gdy w klasie maturalnej oświadczyłam mamie, że nie będę już jadła niedzielnego rosołku i schabowego. I galaretek drobiowych też nie. A krokiety to tylko z kapustą z grzybami. Bo jedzenie mięsa oznacza zgodę na morowanie zwierząt, a to niehumanitarne, okropne i w ogóle barbarzyńskie. Jak widzicie, byłam w pełni świadomą wegetarianka. Z masą argumentów w głowie. Moja mama to cudowna rodzicielka.  Nie oponowała, przytaknęła i zmodyfikowała domowe menu. Potrafiła wyczarować gołąbki z ziemniaków, kotlety z kaszy gryczanej czy zapiekanki ryżowe. Ja sam też pilnowałam by mój buntowniczy wegetarianizm był zdrowy. Jadłam dużo warzyw strączkowych,  nabiału i warzyw. Czytaj dalej

Zdrowo

Nowy początek II

21 maja 2016

Z tym moim blogiem, to tak z odchudzaniem – ma początku zapał i chęć zmian, a po tygodniu już po wszystkim. Tak było i tym razem. Wpis powitalny, po tygodniu krótki wstęp i 14 miesięcy ciszy. Nie, nie zaskoczę Was informacją, że przez te miesiące wcielałam w życie ideę “fit-life”. Wręcz przeciwnie – trochę się ruszałam, ale jeszcze więcej jadłam. Zajadałam nudę i stres w pracy. Dodatkowe kilogramy przybywały też w konsekwencji nieregularnych posiłków. Regularna nie była też aktywność – od czasu do czasu koleżanka wyciągnęła mnie na “kije” (nordic walking). W efekcie – jestem sobie ja, z moim 163 centymetrami, 3 oponkami na brzuchu i 69 kilogramami. Wszystko to daje fantastyczny wynik – BMI wskazujące na nadwagę. Do tego doszedł jeszcze “kryzys wieku średniego” czyli świadomość, że każdy kolejny rok oddalający mnie od magicznej “trzydziestki” wpływa niekorzystnie na przemianę materii itp.

Postanowiłam po raz kolejny wziąć się za siebie. Nie, nie planuję wbić się w bikini XS w czasie wakacji nad polskim morzem – połowa maja to już chyba trochę za późno na realizację takich koncepcji. Ten projekt będzie nieco dłuższy. Zakładam jakieś 10 do 12 miesięcy, w czasie których chciałabym zrzucić balast czyli 15 kilogramów, zmniejszyć obwody w strategicznych miejscach i przestać się rumienić przy przymierzaniu butów w CCC.

Dlaczego właśnie teraz wracam/zaczynam? Jest kilka powodów. Przed wszystkim pora roku – maj zawsze daje mi dużo energii i świeże spojrzenie na życie. Ważny jest również aspekt “zawodowy” – zakończyłam właśnie pracę na etacie. Satysfakcjonującą ale bardzo stresującą i tak naprawdę- ze względu na wymaganą dyspozycyjność i elastyczność – uniemożliwiającą zdrowe funkcjonowanie. Kolejny powód, dla którego zaczynam właśnie teraz to moje upodobania żywieniowe. Jestem “trochę wegetarianką”. Każdy wie, co oznacza bycie wegetarianinem – nie będę tłumaczyć. Wyjaśnię to “trochę”. Otóż, nie jadam mięsa, bo zwyczajnie mi nie smakuje. Nie wbiłam sobie do głowy ideologii o złym traktowaniu zwierząt, hardcorowych warunkach hodowli kur i faszerowaniu świnek antybiotykami – UWAGA – mam tego świadomość. Zwyczajnie, bardziej smakuje mi wszelkiego rodzaju zielenina, nabiał i produkty mączne (na przekór modzie i trendom – nie jestem ani na diecie bezglutenowej, ani tym bardziej nie cierpię na nietolerancję laktozy). Jem jajka, sery. Ba – nawet owoce morza i ryby (królestwo za wędzoną makrelę).

Podsumowując – zabieram się do dzieła, a tutaj będę dzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami i – mam nadzieję – sukcesami. Liczę też na Was. Nie tylko na wsparcie ale przede wszystkim, że Wy również w komentarzach będziecie się dzielić ze mną swoimi doświadczeniami.

Do zobaczenia jutro!