Wiecie jak wygląda trzcina cukrowa? Też myślałam, że wiem. Ba, byłam pewna, że zawsze tak samo – smukłe witki falujące na brzegu mazurskiego jeziora. Jak się jednak okazało, trzcina może mieć zupełni inną formę. W Etiopii pierwszy raz zobaczyłam na żywo (a nawet spróbowałam) trzciny cukrowej. Nie rośnie na brzegu jeziora, nie faluje i nie jest wiotka. Wręcz przeciwnie. Ta, którą tutaj widziałam rośnie na poletku przy etiopskiej wiosce. Wysokością przekracza 2 metry i jest tak twarda, że do jej wycinania służą specjalne, zaostrzone motyki. Pocięcie jej na kawałki wymaga użycia maczety. Uprawiana jest niemal w każdej wiosce. W odpowiednim czasie jest wycinana, cięta na odpowiedniej długości kawałki i na grzbietach osiołków transportowana do skupów, skąd trafia do specjalnych tłoczni. Mieszkaniec etiopskiej wioski cukru wyprodukowanego z tej trzciny praktycznie nie używa. Często jednak żuje trzcinę. Próbowałam, a nie jest to proste. Jedynki trzeba mieć naprawdę mocne – przy ich użyciu obdziera się kawałek z kory, a następnie odgryza kawałki miąższu przypominające zdrewniałe włókna. W obawie o stan swojego uzębienia, do pierwszych dwóch czynności użyłam noża, co spotkało się z pełnym pogardy spojrzeniem tubylców. Żułam już samodzielnie, ale i tak rozczarowałam towarzystwo – już po trzech kęsach “przesłodziłam się”. Może to subiektywne uczucie, ale dla mnie, czyli osoby nie używającej cukru do herbaty czy kawy, trzcina okazała się dużo słodsza niż gotowy produkt.
Poniżej: “sprzedaż detaliczna” trzciny na ulicy