Browsing Tag

podróże

Berlin Do zobaczenia W podróży

Jeśli nie Berlin, to…Gubin. Plastinarium

30 sierpnia 2022

Jeśli nie Berlin, to….Gubin. Plastinarium.

W zasadzie powinna napisać „Guben”, bo placówka, która chcę tutaj przedstawić, mieści się po niemieckiej stronie Nysy. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że zdecydowana większość czytelników bloga jest polskojęzyczna, a przekroczenie granicznej rzeki nie jest problemem – zostaniemy przy Gubinie.

Plastinarium

Plastinarium

Celowo też nie używam nazwy „muzeum”, żeby nie umniejszać obiektowi, który odwiedziłam, a gdzie poza eksponatami, można zapoznać się z procesem ich producji; które też de facto jest swego rodzaju fabryką.

Ale zacznijmy od początku. A początek zwiedzania to kasy  – czynne, jak całość, od piątku do niedzieli, w godzinach 10:00 – 18:00. Bilety kosztują odpowiednio: 12,00 euro bilet normalny, 10,00 euro – ulgowy. Kasy pełnią też rolę sklepu muzealnego, gdzie można nabyć rożnej maści pamiątki, mniej lub bardziej „anatomiczne”.

Poza zakupie biletu, można rozpocząć zwiedzanie. Ekspozycja skonstruowana jest w bardzo przemyślany sposób.

Pierwsza część poświęcona jest samemu procesowi plastynacji. Możemy zobaczyć eksponaty na kolejnych etapach obróbki ale też przebieg samego procesu (kadzie z azotem, czy zanurzanie w formalinie). Wszystko ilustrowane jest też filmami. Jako że palstinaiurm, to główny dostawca preparatów m.in.  dla studentów medycyny, w tej części ekspozycji można również zobaczyć, jak wyglądały niegdysiejsze pomoce naukowe.

Stanowisko pracy

Stanowisko pracy

Równolegle do tej części ekspozycji usytuowane są stanowiska pracowników plastynarium. Można zobaczyć, nie tylko biurka, na których obróbce poddawane są kolejne preparaty ale też zobaczyć pracowników przy preparacji czy nawet z nimi porozmawiać.

Kolejna część ekspozycji, to już gotowe preparaty. I tutaj całe bogactwo anatomiczne – płuca gruźlika i palacza, aorta z miażdżycą, wątroba z guzami czy zniszczone osteoporozą kości. Są też szkielety z protezami stawu kolanowego czy destrukcje spowodowane chorobami.

Plastynat - gotowy preparat

Plastynat – gotowy preparat

Jedno z pomieszczeń poświecona na preparaty obrazujące życie płodowe i wadom jakie mogą powstać na tym etapie.

Nie zabrakło również spreparowanych zwierząt, z których  – na mnie osoboście – największe wrażenie zrobiła żyrafa.

Pomimo, że ekspozycja nie jest powierzchniowo wielka, zapoznanie się z nią zajmuje około dwóch godzin.

Istnieje również możliwość zwiedzania z przewodnikiem, a dla szkół organizowane są specjalne lekcje muzealne.

Podsumowując – warto przełamać wewnętrzny opór i przerobić tą nietypową lekcję anatomii.

 

Do zobaczenia W podróży

Jeśli nie Berlin, to…może Poznań i Muzeum Historii Ubioru?

17 października 2019

W ramach odkrywania Polski zza zachodniej granicy trafiłam do Poznania. Miasto dla mnie mało znane. Tak naprawdę byłam tam raz, jakieś 13 czy 14 lat temu i kojarzyłam tylko Stary Browar i niezliczone ronda i mosty. Nie powiem, żebym miała jakiś sentyment do stolicy Wielkopolski. Co nie zmienia faktu, że postanowiłam Poznań odwiedzić. 

Od razu powiem, że pierwotne wrażenie pozostało. Nie zakochałam się, nie zaiskrzyło między nami. Niemniej jednak uważam, że warto tam pojechać i pobyć 2-3 dni, by zobaczyć ICHOt i Muzeum Narodowe, przespacerować się po Ostrowie, zjeść w Hyćce i zobaczyć prawdziwą perełkę czyli Muzeum Historii Ubioru

 

To ostatnie zrobiło na mnie wielkie wrażenie, pomimo tego, że jest stosunkowo małe i mieści się w trzech pomieszczeniach, na parterze kamienicy przy ulicy Kwiatowej 14. Jest mało widoczne z ulicy, uwagę zwracają jedynie okna przysłonięte tematyczną zasłoną. Jednak po wejściu do środka odbywa się natychmiastowa podróż w czasie w krainę koronek, krynolin i gorsetów. 

Na manekinach zobaczyć można kobiece stroje z XIX wieku. Są to suknie domowe, wizytowe, dzienne, letnie, jedwabne, bawełniane, a nawet wełniane. Prawdziwe cudeńka. Część z nich to oryginały, inne to rekonstrukcje wykonane osobiście przez Panią Annę Moryto, która jest właścicielką zbiorów i całego Muzeum. Jak dziwnie by to nie zabrzmiało, jest to prawda. Muzeum jest bowiem placówką prywatną. Może właśnie dlatego, tak zachwyca i ciężko z niego wyjść, szczególnie jeśli ma się okazję zapoznać z ekspozycją w towarzystwie Pani Anny. 

Jak już wspomniałam, muzeum jest stosunkowo małe powierzchniowo, jednak bardzo „bogate w treść”. Kolekcję ubiorów uzupełniono planszami prezentującymi dodatkowe elementy ubioru, czy sama suknie na historycznych postaciach. By dobrze zapoznać się z historią ubioru i wszystkim eksponatami, sugerują zaplanować godzinną wizytę. A najlepiej umówić się z autorką kolekcji, która chętnie opowie o swojej pasji. 

Informacje praktyczne:

 – muzeum czynne jest w czwartek i piątki w godzinach 11:00 – 15:00 oraz w soboty i niedzielę od 11:00 do 17:00

 – bilet normalny kosztuje 12 PLN, ulgowy 8 PLN; możliwe jest zwiedzanie z przewodnikiem

 – kolekcja cały czas się rozrasta, a co za tym idzie, ekspozycja będzie się zmieniać – już na najbliższe miesiące zaplanowano ekspozycje poświęcone modzie męskiej

 – więcej informacji na stronie internetowej placówki: https://xixgallery.com

 

Berlin Do zobaczenia W podróży

Do zobaczenia w Berlinie – Muzeum Kennedych

2 listopada 2018

Pierwszy raz zachęcam Was do odwiedzenia miejsca, co do którego jestem niemal pewna, że raczej się na nie nie skusicie. I nie będę zaskoczona. Sama raczej wizyty nie powtórzę, chociaż nie można się zarzekać, szczególnie, że położone jest w ciekawej okolicy, która prezentuje się wyjątkowo właśnie jesienią. Ale nie przeciągając – Moi Drodzy oto Museum THE KENNEDYS

Tabliczka na wejściu do Museum Kennedys

Tabliczka na wejściu do Museum Kennedys

Placówka jest stosunkowo młoda. Powstała w 2006 roku i przez pierwszych sześć lat mieściła się nieopodal Bramy Brandenburskiej, przy Palcu Paryskim. W 2012 roku muzeum przeniesiono na Auguststrasse, do budynku gdzie kiedyś mieściło się żeńskie gimnazjum żydowskie. Na drugim piętrze kamienicy można zobaczyć ponad 350 fotografii przedstawiających historię rodziny Kennedy. I chyba właśnie forma sprawia, że muzeum nie jest zbyt popularne i ciężko tam o tłumy. Nie każdy ma cierpliwość, by obejrzeć ponad trzysta zdjeć, z których sporo jest do siebie bardzo podobnych. No chyba, że jest się pasjonatem i podobnie jak ja dostaje gęsiej skórki od samej świadomości, że to obrazy wykadrowane przez takie fotograficzne sławy jak Steve Schapiro czy Robert Lebecka. Można się napatrzeć. Szczególnie, że te ujęcia, to w dużej mierze przedstawienia codziennego życia amerykańskiego klanu.

Fotografie tworzące ekspozycję w Museum Kennedys

Fotografie tworzące ekspozycję w Museum Kennedys   

Fotografie tworzące ekspozycję w Museum Kennedys

Fotografie tworzące ekspozycję w Museum Kennedys

Dla tych, którzy w muzeum muszą zobaczyć coś więcej niż fotografie, pozostaje kolekcja prywatnych przedmiotów będących kiedyś własnością JFK. Jest aktówka z krokodylej skóry, etui na okulary czy breloczek do kluczy. Są też elementy garderoby prezydenta i Pierwszej Damy. Mnie osobiście najbardziej spodobały się odręczne notatki do przemówienia wygłoszonego przez Kennedy’ego w czerwcu 1963 roku przed ratuszem w Schoenebergu i transkrypcja słynnego: „Ich bin ein Berliner”. Samego przemówienia można odsłuchać w wydzielonej sali. Tam też dostępne jest video dokumentujące ten szczególny dzień.

„Ich bin ein Berliner"

„Ich bin ein Berliner”

Jak widać, nie jest tego wiele – tak naprawdę dwie sala, z których jedna przeznaczona jest na czasowe wystawy tematyczne. Obecnie można zobaczyć tam 70 fotografii przedstawiających historię amerykańskich Pierwszych Dam, m.in Jackie Kennedy, Hilary Clinton czy Michelle Obama. Całość ekspozycji można zobaczyć w ramach jednego biletu. Normalny kosztuje 5€, ulgowy 2,5€. Muzeum czynne jest od wtorku do niedzieli od 10:00 do 18:00, w soboty i niedziele od 11:00

Do zobaczenia W podróży

Jeśli nie Berlin, to może….Polski Spisz?

21 września 2018

Gdy po sześciu latach studiowania, a tym samym mieszkania w Krakowie, przeprowadzałam się do Wrocławia, myślałam: „Kraków to cudowne miasto. Żadne inne takie nie jest. Nigdzie tak nie będzie”. Po trzech latach we Wrocławiu przyszedł czas na kolejną przeprowadzkę i pomyślałam: „Wrocław – kocham to miasto. Nigdzie już tak nie będzie jak tutaj. To moje miasto”. Po Wrocławiu była dalsza i jeszcze dalsza zagranica i za każdym razem to samo myślenie. A w ubiegłym roku pojawił się Berlin. Po roku mieszkania tutaj myślę: „Berlin – to jest to!” Pewnie będzie jeszcze wiele miejsc i podobnych myśli. Ale jest takie miejsce, o którym zawsze mogę powiedzieć, że to jest to. To moje rodzinne strony, polski Spisz. I tam Was dzisiaj zapraszam.

Na południe od Krakowa, a nawet od Nowego Targu, ale na północ od Zakopanego, między Białką i Dunajcem, leży sobie polski Spisz. Kawałek świata, gdzie wszystko jest inne niż na pierwszy rzut oka się wydaje. Bo to góry ale nie Podhale. Bo Polska ale wpływy słowackie i węgierskie. Bo niby tylko na zimę i na narty ale też na lato, bo jezioro i szlaki rowerowe i piesze.

Co tutaj trzeba zobaczyć? Na pewno Niedzicę, o której wszyscy chyba słyszeli z powodu Brunhildy i zamku z inkaskim skarbem. Ale o tym zapomnijcie. Idźcie do kościoła – nawet jeśli nie praktykujecie, i zobaczcie obraz świętego Andrzeja, który niesie na kiju swoją własną skórę. Przejdźcie się korytarzami niedzickiej elektrowni i poczujcie moc natury  i siłę tysięcy litrów wody ujarzmionych przez człowieka. Podejdźcie na schowany pod lasem cmentarz rodziny Salomonów, ostatnich właścicieli zamku niedzickiego.

Później podjedźcie kilka kilometrów dalej, do Frydmana, który pod siecią ulic i podwórek kryje podziemne piwnice na wino pamiętające jeszcze dziewiętnastowiecznych niedzickich szlachciców i ich węgierskie trunki. Albo usiądźcie po prostu na Gęsim Rynku, który po rewitalizacji jest co prawda piękniejszy i bez gęsi ale dalej spotykają się tutaj miejscowi i posłuchajcie tutejszej gwary.

Wybierzcie się koniecznie do Kacwina. Na sam koniec – „pod szlaban” (miejscowi pokierują) i zobaczcie jak wyglądają Tatry, gdy patrzeć na nie z pogranicza. Nie zapomnijcie zajrzeć do jedynych w Polsce kacwińskich sypańcy, które niedługo znikną, jeśli nikt się nimi nie zajmie. Przespacerujcie się też na Majową Górę albo wybierzcie na dłuższą wycieczkę szlakiem prowadzącym do Łapsz Niżnych, by zobaczyć, co zostawili tam po sobie rycerze Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie.

Stamtąd już blisko do Trybsza, gdzie w małym drewnianym kościółku wystarczy mocno zadrzeć głowę, by zobaczyć najstarszą panoramę Tatr z Hawraniem i Płaczliwą Skałą. Malowidło niesamowite. Bo prawdziwa panorama, ta która zapiera dech w piersiach rozciąga się z Przełęczy nad Łapszanką, którą to koniecznie trzeba zobaczyć. By już zawsze tam wracać.

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i już wiecie, że jeśli nie Berlin, to koniecznie polski Spisz.

Do zobaczenia W podróży

Jeśli nie Berlin, to może… Maciejowiec

24 sierpnia 2018

Od jakiegoś czasu raczę Was opowieściami o Berlinie, zupełnie nie myśląc o tym, że może są osoby, które wolałyby poczytać o innych destynacjach. Dlatego zmniejszę Wam dawkę berlińskich atrakcji i wpisy o atrakcjach w stolicy Niemiec, będą przeplatać się z innymi „miejscówkami”, mniej popularnymi. Zaczniemy od Dolnego Śląska i jego perełek.

Maciejowiec, bo na nim się dzisiaj skupimy, to mała wioska w okolicy Lwówka Śląskiego. Można nawet powiedzieć, że bardzo mała, bo jeśli wierzyć statystykom, liczy 160 mieszańców. Co nie zmienia faktu, że warto tutaj zawitać z wielu powodów.

Jednym z nich jest kompleks pałacowo-parkowy położony na obrzeżach wioski. Jego najstarszą część stanowi dwór renesansowy z lat 20. XVII wieku. Przebudowany w wieku XIX stanowi jeden z najpiękniejszych przykładów śląskiej architektury renesansowej. Pomimo zniszczeń, wynikających z upływu czasu i braku zainteresowania, a może i środków, do dzisiaj można zobaczyć charakterystyczne dla epoki detale architektoniczne, takie jak portale, obramowania okienne, arkadowe podcienia czy portal. Obiekt znajduje się obecnie w rękach prywatnych, nie można go zwiedzać, warto jednak zatrzymać się, by obejrzeć go z zewnątrz.

W najbliższej okolicy okazji do zachwytu jest więcej. Po sąsiedzku znajduje się druga siedziba szlachecka, to klasycystyczny pałac rodziny Dolanów powstały w latach 30. XIX wieku. Już w czasie budowy wzbudzał zachwyt rozwiązaniami i liczbą punktów widokowych. W kolejnych latach wraz z otaczającym go parkiem zmieniał wielokrotnie właścicieli. Ostatnia właścicielka pałacu, Emma von Kramsta w 1942 roku wzbogaciła kompleks o rodzinne mauzoleum w formie jońskiej świątyni, upamiętniające przede wszystkim jej tragicznie zmarłą wnuczkę. A w czasie wojny w maciejowieckim pałacu rezydował ambasador Japonii, którem Hitler budowlę podarował. Kolejne lata były dla budowli mniej łaskawe, odciskając swoje piętno na jego kondycji i wyglądzie. Obecnie pałac znajduje się w rękach prywatnych, trwa jego odbudowa i nie można go zwiedzać. Dostępny jest jednak otaczający go park z pięknym starodrzewem i aleją prowadzącą do kaplicy mszalnej w bliskim sąsiedztwie pałacu.

                   

Tych, którzy lubią dłuższe wycieczki, nie trzeba będzie zachęcać do spaceru w kierunku Dzikiego Wąwozu. To jedna z najpiękniejszych tras spacerowych w okolicy, ciągnąca się wzdłuż Maciejowieckiego Potoku, który tworzy na tym odcinku urokliwe przełomy i kaskady kończąc swój bieg w Bobrze. Wąwóz to gratka nie tylko dla wielbicieli przyrody (bogaty starodrzew i pomniki przyrody) ale też geologów, którzy zobaczyć mogą tutaj przegląd epok – od staropleozoicznych gnejsów, przez granity, po kambryjskie łupki. Przedłużajac spacer można dotrzeć do Jeziora Pilchowickiego  i grodzącej go kamiennej zapory ale o tym już następnym razem.

Do zobaczenia Filozoficznie W podróży

„Tu byłam” – wakacyjny wyścig zdjęć

20 sierpnia 2018

Wakacje powoli dobiegają końca. Większość ma już za sobą urlopy, bliższe i dalsze wyjazdy. Co zostaje po tych wojażach? Zazwyczaj pamiątki w postaci magnesów na lodówce i oczywiście setki zdjeć, robionych coraz częściej mechanicznie, wręcz odruchowo. Czasem krajobraz, czasem zabytek, najczęściej z selfie z odpowiednim hashtagiem.

Czasem mam wrażenie, że ważniejszy od jakości i kadru jest komunikat – „Tu byłam” i niewypowiedziane ale jakże czytelne dla odbiorcy – „A Ty?.. Gdzie byłaś? Czym możesz się pochwalić?” Wyścig zdjęć. Bo to już nie są wspomnienia czy wyjazdy w celu zobaczenia ciekawych miejsc, poznania innej kultury czy wejścia w skórę mieszkańców odwiedzanego miasta czy wioski. To krucjata zdobywcy. Odhaczenie na swoim profilu kolejnej modnej destynacji. Przecież nie wypada wrzucić zdjęcia znad polskiego morza, gdy wszyscy fotografują się na tle Burj al Arab.  Nie ważne, że nie stać Cię na wypicie tam herbaty. Ha… z herbatą – liczy się fotka na tle. No i koniecznie różowy flaming w hotelowym basenie w Hurgadzie. Nie trzeba nawet oznaczać, że to Egipt. Z resztą kraj faraonów to już chyba lekko passe – lepiej błysnąć nazwą dziesięciogwiazdkowego hotelu, byle z flamingiem. A inni nich zazdroszczą, bo fotki na Insta tylko z Chorwacji czy Grecji. Kto by dzisiaj do Chorwacji jeździł? To było modne lata temu. A Grecji?.. Phi… Kompletny przeżytek. I jeszcze ci uchodźcy. Dubaj, to jest. No może jeszcze Bali. Ale konkretnie hashtag #Bali, nie jakaś Tajlandia czy Phuket, gdzie wszyscy fotografowali się jeszcze za czasów NaszejKlasy.

I tak podbijamy ten komercyjny świat, dokumentując kolejne kilometry selfie ze słoniem, wielbłądem czy umorusanym czarnoskórym dzieckiem. Pstryk i jest foto, można ruszać dalej. Nie patrząc na to, co się za sobą zostawia. Że ten słoń niekoniecznie stworzony jest do zdjęć, że często bity i niedożywiony.  Że wielbłąd trzymany w mało ekskluzywnych warunkach, a dziecko wypchnięte na ulicę przez rodziców, bo szybciej wyszarpie kasę od turysty niż dorosły. Nie ważne. Jest fota. I tylko to się liczy. Kilkusekundowe wspomnienie mierzone liczbą lajków.

Lubie podróże i odkrywanie nowych miejsc. Szczególnie tych zapomnianych i mało popularnych. Zawsze zabieram za sobą aparat. Normalną lustrzankę, która wymaga ustawień i nie robi selfie na zawołanie, a zdjęcia z niej ciężko ogarnąć jednym przyciskiem „filtr”. Mam jednak mało zdjeć, na których jestem sama „na tle”, „z” „obok”. Skupiam się raczej na zabytkach, krajobrazach. Ale ze zwierzętami się czasem fotografuję 😉

 

A Wy? Jakie macie wspomnienia z ostatnich wakacji? Coś więcej niż szybkie foto z białym misiem w Zakopanem?

 

Obyczajowe Życiowo

Podróż za jeden uśmiech

22 marca 2017

Bardzo popularne w ostatnim czasie jest tanie podróżowanie. Co to znaczy? Zazwyczaj tani przelot – bilet lotniczy kupiony w promocji, nocleg w hostelu albo na “zaprzyjaźnionej kanapie”. Można? Można. I jest to bardzo popularne, a ja sama podziwiam osoby, które potrafią tego rodzaju wyjazd zorganizować. Nie wiem, czy potrafiłabym zorganizować sobie taką przygodę. Wiem natomiast, że decydując się na wyjazd, szczególnie w miejsce odmienne pod względem geograficznym, historycznym czy obyczajowo-kulturalnym, chciałabym to miejsce dokładnie poznać. Pod każdym względem. Zobaczyć zabytki, posmakować kuchni, poczuć kulturę. A to jak wiadomo kosztuje. Jak sprawić, żeby tanie podróżowanie było przyjemnością, nie męką? W ramach odpowiedzi opowiem Wam o dwóch znanych mi osobach.

Pierwsza z nich to Marta, znajoma z czasów studenckich. Poznałam ją na uzupełniającym kulturoznawstwie. Marta rok akademicki zaczęła pod koniec października, ponieważ przeciągnął się jej wakacyjny wyjazd do Maroka. Oczywiście nie były to wczasy all inclusive. Moja znajoma spędziła 30 dni z plecakiem i karimatą podróżując po miejscach, które wydawały się jej interesujące. Nie miała wcześniej planu “wycieczki” – każde kolejne miejsce wybierała spontanicznie. Jeśli zainteresowała ją zapomniana osada, docierała do niej, nie bacząc na koszty. Oczywiście w ramach rozsądku. Nocowała tam, gdzie akurat znalazło się miejsce. Czasem był to hostel, czasem pokój gościnny w domu nowo poznanych Marokańczyków, a czasem – gdy nie było alternatywy – “normalny” hotel. Chłonęła Maroko (i każde inne miejsce) całą sobą. W lokalnych jadłodajniach i restauracjach zamawiała miejscowe przysmaki. Podróżowała komunikacja publiczną, by być jak najbliżej tubylców. Dla tego samego powodu starała się dotrzeć na piechotę do wielu miejsc. Jej bagaż zawierał najpotrzebniejsze minimum z założeniem, by było miejsce na “pamiątki z podróży” czyli ręcznie wytworzoną biżuterię, lokalne wino czy słodycze, przyprawy. Czym sugerowała się kupując bilety? Na pewno ceną ale przede wszystkim tym, czy w danym momencie – porze roku – jest sens lecieć w dane miejsce. Liczył się dla niej też czas podróży – chciała na miejsce dotrzeć szybko i w miarę wypoczęta. By chłonąć całą sobą wymarzoną destynację. A później wracała – szczęśliwa, pełna wrażeń i zachwytów. Opowiadała o tym co zobaczyła, zwiedziła, jadła, z kim rozmawiała, kogo poznała. I zaczynała szukać pomysłu na kolejny wyjazd. Bo w nieznane wyjeżdżała raz do roku.

Druga osoba to Joasia. W przeciwieństwie do Marty, ją poznałam w poważnym “dorosłym” życiu i jakoś nigdy nie weszłyśmy w bliższą relację. Co łączyło ją z Martą? Podróżowanie. Asia była chyba wszędzie. Egipt, Indie, Maroko, Tajlandia, Hiszpania, Włochy, Grecja, Karaiby. Zagraniczne i krajowe wycieczki w jej przypadku zdarzają się kilka, jeśli nie kilkanaście razy do roku. Jest to możliwe – wystarczy umiejętnie podzielić urlop, wykorzystując długie weekendy. Większym problemem wydawać by się mogły finanse. Wszak podróże kosztują. Ale Joasia radzi sobie i z tym. Jest mistrzem tanich okazji. I to właśnie okazje, promocje w liniach lotniczych czy biurach podróży decydują, gdzie pojedzie w najbliższym czasie. Nie ma znaczenia, że w Paryżu była już trzy razy (i nigdy nie zobaczyła Luwru) – skoro “rzucili” tanie bilety do stolicy Francji, trzeba lecieć. Kolejny wyjazd na Kretę? Oczywiście – byle bilet był tani, a miejscówka z kuchnią, by samodzielnie ugotować przytargane z Polski danie typu gorący kubek. W czasie tego typu wyjazdów Asia porusza się najczęściej komunikacją publiczną, bynajmniej nie dlatego, by poznać lepiej tubylców, za którymi z resztą nie przepada (bo Arabów się brzydzi). Komunikacja zbiorowa jest najtańsza. Asię szczególnie fascynuje architektura, a dokładnie budynki. Koniecznie podziwiane z zewnątrz czyli bez biletu. Nie miałam jednak okazji dowiedzieć się, co ciekawego zobaczył na przykład w czasie ostatniego pobytu w Tokio. Asia wraca i chętnie opowiada – na czym zaoszczędziła, gdzie można wejść nie płacąc wstępu, bez czego się obeszła i jak to sprytnie zrobiła z ukrycia zdjęcia tam, gdzie wymagana jest opłata. A później siada do laptopa i rozpoczyna polowanie na kolejną okazję.

A Wy, jak podróżujecie? Delektujecie się miejscem i smakujecie go na wszelkie możliwe sposoby, czy może zaliczacie kolejne promocyjne miejscówki?