Obserwowałam (okiem obiektywu) sobie ostatnio firmowy Dzień Kobiet. Fantastyczne doświadczenie. Z socjologicznego punktu widzenia oczywiście. Był oczywiście plan działania, atrakcje różnorakie, coś dla ciała i cos dla duszy (szeroko pojętej). Wszystko dobierane z uwzględnieniem wieku (od 20+ do 50+) i pozycji (pod Pań Sprzątających przez Księgowe po Zarząd). A jak to przebiegło? Ano tak (pozwolę sobie na małe komentarze, moje bądź w tłumie zasłyszane):
– zanim jeszcze powitanie, to już w ruch poszły filiżanki, babeczki owocowe, soki
– powitanie – w ciszy i bez zbędnego szumu
– pokaz kulinarny kuchni meksykańskiej ( i tu się zaczęło: “Tortillę to ja tez potrafię zwinąć”, “Eh…to nie dla mnie takie jedzenie”, “Pojeść to ja sobie nie pojadałam”)
– pokaz i degustacja wina (“Jakie cierpkie”, “Czerwonego to ja nie lubię”, “Za winem to nie przepadam”
– prezentacja kosmetyków Avon (o, tu szerokie aplauz)
Kolejne punkty to warsztaty tańca niby-latino i pokaz samoobrony w wykonaniu czterech młodych, zgrabnych panów.
Ostatnich punktów nie komentuję ale pokuszę się o refleksję pt. “Czego potrzeba babie do świętowania Dnia Kobiet?”:
– jedzenia
– przestrzeni do gadania
– czegoś do zawieszenia oka
– żeby nikt nie gadał (nie daj Boże o winie)
i trochę mazideł do rąk, tudzież twarzy 🙂