Jak zapewne się domyślacie – po wizycie papieża. W ostatnim czasie wizytą głowy Kościoła żyła cała Polska. Niezależnie od poglądów. Ja też. Nie bezpośrednio – nie wybrałam się do Krakowa, Częstochowy czy Wieliczki. Nie obejrzałam nawet większości transmisji w telewizji. Nie lubię tłumów. A może tylko się tłumaczę?
Jestem w jakimś stopniu przedstawicielem pokolenia JP2. Urodziłam się, gdy Wojtyła już był papieżem. Całe moje dzieciństwo i nastoletnie życie, które były bardzo blisko związane z kościołem przypadły na czas jego pontyfikatu. Gdy odszedł – jakby to nie zabrzmiało – urząd papieża stracił dla mnie na ważności. Wydawało mi się, że “nie nasz papież” nie jest już tak ważny. Nie osiągnie więcej niż Wojtyła. Nie dokona większego przełomu. Nie wyjdzie bardziej do ludzi. I przyszedł Jorge Mario Bergoglio. Jest bardziej. Bardziej niż Wojtyła. I tym zjednuje sobie ludzi. I tym zraża sobie “współplemieńców” (czyt. “prawdziwych” katolików). No bo jak można być tak skromnym? Tak szczerym? Tak wesołym? Tak prostolinijnym. Można.