Chyba każdy, kto postanowił zmienić nawyki żywieniowe, zwiększyć aktywność fizyczną czy w ogóle „wziąć się za siebie” usłyszał przynajmniej pierwszą część zdania z tytułu tego wpisu. „Po co się odchudzasz!??! Przecież dobrze wyglądasz!”, „Na co ty narzekasz, co chcesz zmieniać – dobrze jest”, „Nie masz z czego zrzucać, nie przesadzaj!” No jasne. Przecież wszyscy wiedzą, co dla Ciebie będzie najlepsze i jak powinnaś jeść, jaką aktywność podjąć, a jakiej unikać; co Ci pomoże, a co zaszkodzi. I nie ważne, że pomimo „dobrego” w oczach otoczenia wyglądu łapiesz zadyszkę wchodząc na drugie piętro. Że gdy schylasz się mierząc buty w obuwniczym masz rumieniec na twarzy, chociaż „nie masz z czego zrzucać”. To wszystko się nie liczy, bo oni mówią, że jest dobrze. A jak jest naprawdę?
Naprawdę ważne jest to, jak się czujemy w swoim własnym ciele z naszymi prywatnymi kilogramami i centymetrami. Od razu zaznaczam – ten post nie jest pochwałą i przyzwoleniem dla osób z nadprogramowych tłustym bagażem czy zachętą do restrykcji dla tych z BMI poniżej 18,5. Tworząc go, nie mam zamiaru krytykować czy ganić niczyich nawyków żywieniowych i aktywności lub jej braku. Chcę się raczej rozprawić z tym, co w głowie. Bo tam bywa różnie. Wiem to na własnym przykładzie sprzed kilku miesięcy.
Przy wzroście 163 cm ważę 65 kg. Mieszczę się w normie. Gdy obliczam BMI, każdy internetowy kalkulator gratuluje mi wyniku i sylwetki. Jest ok. Co nie zmienia faktu, że mam potrzebę zmiany. Nie zapatrzyłam się na wychudzone motywatory na Pinterest z talią osy i pośladkami jak półkule globusa (to swoją drogą jedno z bardzo intrygujących zjawisk – chyba poświęcę mu osobny post, o ile sama to zrozumiem). Nie mam też aspiracji, by mieścić się w rozmiarze XS. Zwyczajnie czuję się źle w swoich 65 kilogramach. Wielka oponka na brzuchu nie utrudnia wiązania butów. Spodnie nie przecierają się w kroku od ocierających się ud. Guziki od koszuli nie rozpinają się na biuście. Praktycznie jest ok. Ale głowa mówi, że może być lepiej. Nie, że będzie łatwiej/ładniej bez tych 5 czy 7 kilogramów, w rozmiarze 36 i sześciopakiem. Ale jednak lepiej.
Do walorów „estetycznych” dochodzą te zdrowotne i kondycyjne. Że te chipsy to niekoniecznie takie zdrowe. Że w sumie 5 kilometrów można zrobić w 40 minut, a nie 1 godzinę 10. Że cholesterol i inne wartości mogą być bliżej dolnej niż górnej granicy.
Zaczynam wprowadzać zmiany. Tak, wiem – powinno się to robić stopniowo. Ale ja jestem taki narwany zero-jedynkowiec, że musi być wszystko albo nic, teraz albo nigdy. Wprowadzam zmiany w jadłospisie i zwiększam aktywność fizyczną. I zaczyna się….
„A ty co tak jak ptaszek?…Odchudzasz się?”
„I po co bym tak biegał w te i z powrotem. Chodzenie Ci nie wystarcza?”
„No wiesz, co..w Twoim wieku na rolkach jeździć?”
„Zdrowie, zdrowiem ale chleb też trzeba jeść”
„No ja wiem, że warzywa to same witaminy ale kotlet nie zaszkodzi”
„Zakwasy tylko z tego będziesz miała”
I tak ze wszystkich czterech stron świata. Mam wrażenie, że wszyscy wokół wiedzą lepiej, co dla mnie dobre/zdrowe/idealne. Motywatory jak nic. Czasem aż ciśnie mi się na usta odpowiedź na każde z tych pytań
„A ty co tak jak ptaszek?…Odchudzasz się?” – Nie, tylko zdrowo odżywiam.
„I po co bym tak biegał w te i z powrotem. Chodzenie Ci nie wystarcza?” – Chodzić każdy potrafi, a ja lubię tak bez celu..
„No wiesz, co..w Twoim wieku na rolkach jeździć?” – A do jakiego wieku to dozwolone?
„Zdrowie, zdrowiem ale chleb też trzeba jeść” – I co z tej białej bułeczki będę miała poza pustymi kaloriami?
„No ja wiem, że warzywa to same witaminy ale kotlet nie zaszkodzi” – I za bardzo nie pomoże, szczególnie tą panierką
„Zakwasy tylko z tego będziesz miała” – No nie będę..szybko znikają przy utrzymaniu aktywności
Ale kulturalnie powstrzymuję się przed odpowiedzią, która może spowodować kryzys znajomości. Nie przestaję jednak realizować swojego planu. Ograniczenia i granice, które sama sobie narzuciłam przestają uwierać, a stają się nawykami. Chipsy już nie kuszą. Dystans 5 kilometrów robię w 30 minut. Wyniki badań książkowe. Jest coraz lepiej. Niemal idealnie. I wiem dlaczego. Bo słuchałam głosu, który mam we własnej głowie, nie tych pomocnych komentarzy od całego otoczenia. Bo właśnie w tym tkwi powodzenie każdego przedsięwzięcia. Nie tylko tego związanego z wagą czy kondycją. Ale też nauki języka, ukończenia kursu czy studiów, dokształcania się, zrobienia prawa jazdy na motocykl czy przebiegnięcia maratonu. Słuchanie swojego własnego głosu. Sami wiemy, co dla nas najlepsze. Nikt nie czuje Twoich 65 kilogramów, zadyszki przy wchodzeniu po schodach czy zażenowania, gdy nie rozumiesz tekstu piosenki po angielsku tak dobrze jak Ty. I nikt inny tego nie zmieni, jeśli sam nad tym nie zaczniesz pracować. Niezależnie od głosów z zewnątrz.
A Wy? Słuchacie tylko swojego własnego szeptu czy może jesteście podatni na „dobre rady”? A może wręcz przeciwnie – macie koło siebie głos, który przytakuje Waszemu własnego i jest prawdziwym wsparciem?