Na świąteczny wpis już za późno ale refleksja poświąteczna chyba jeszcze w terminie, prawda?
Był taki czas w moim CV, kiedy nie wyobrażałam sobie, że jakiekolwiek “rodzinne” święta mogłabym spędzić poza domem. Nawet wtedy, gdy już wyjechałam na studia czy do pracy do innego miasta, zawsze wracałam na Boże Narodzenie, Wielkanoc czy Święto Zmarłych. Jak pewnie się domyślacie – z czasem zaczęło się to zmieniać. Na początek Święto Zmarłych. Odległość 400 km w jedną stronę, w czasie największej migracji, bez samochodu – nie wyglądało to najbardziej zachęcająco. Zostałam w Połówka. Pierwszy raz. Później drugi. Trzeci raz zastał mnie za granicą. Na misji przyszło mi też spędzić pierwszą “poza-domową Wielkanoc. Miała swój klimat – jajka święcone koszyczku z hełmu, Lany Poniedziałek z butelek z wodą mineralną i Grób Pański w Wielki Piątek obłożony workami z piaskiem – jak przeciwrakietowy schron. Ale z ludźmi, którzy tam byli jak rodzina. Wydawało się, że będzie ciężko. Nie było.
W tym roku przyszła kolejna Wielkanoc poza domem. W kraju, z Połówkiem i jego rodziną. Niby normalnie i tradycyjnie, a jednak…jakoś inaczej. Było święceni pokarmów ale nie tak jak w Guzikowie. Było świąteczne śniadanie ale nie takie jak w rodzinnym domu. Nawet przedświąteczne porządki były inne.
Starzeję się? Czy może sentymentalna jestem?..
1 Komentarz
Zawsze wraca się we wspomnieniach do zwyczajów w Rodzinnym domu! 🙂