Wegetarianizm to dieta, a raczej sposób odżywiania, w którym rezygnujemy ze spożywania mięsa. Wersja bardziej radykalna to rezygnacja ze wszystkich produktów pochodzenia zwierzęcego, również jajek i nabiału. Brzmi znajomo? Zapewne tak. Wszak większość z nas przerabiała w młodości etap buntowniczego wegetarianizmu. Ja też tak miałam. I chyba nadal mam.
Prawdziwy wegetarianizm
Pierwszy raz przestałam jeść mięso w liceum. Doskonale pamiętam, gdy w klasie maturalnej oświadczyłam mamie, że nie będę już jadła niedzielnego rosołku i schabowego. I galaretek drobiowych też nie. A krokiety to tylko z kapustą z grzybami. Bo jedzenie mięsa oznacza zgodę na morowanie zwierząt, a to niehumanitarne, okropne i w ogóle barbarzyńskie. Jak widzicie, byłam w pełni świadomą wegetarianka. Z masą argumentów w głowie. Moja mama to cudowna rodzicielka. Nie oponowała, przytaknęła i zmodyfikowała domowe menu. Potrafiła wyczarować gołąbki z ziemniaków, kotlety z kaszy gryczanej czy zapiekanki ryżowe. Ja sam też pilnowałam by mój buntowniczy wegetarianizm był zdrowy. Jadłam dużo warzyw strączkowych, nabiału i warzyw.
Mięsny come back
Pierwsze lata studiów nadal były bezmięsne. Jednak na czwartym roku, gdy zaczęłam drugi kierunek, pracę i takie naprawdę dorosłe życie, brakło czasu na pilnowanie diety. A i ważne sprawy jak „ideologiczny wegetarianizm” straciły na wadze. Zaczęłam znów jeść mięso, a moja dieta była znów normlana. Chociaż, gdy przypomnę sobie dzisiaj te różowiutkie plasterki szynki czy soczyste piersi z kurczaka, wszystko rodem z delikatesów… No cóż, normalne to do końca nie było. Prawdziwy szok przeżyłam żywiąc się przez dwa lata w stołówce amerykańskiej bazy wojskowej. Różnorodność potraw w ramach każdego posiłku przyprawiała o zawrót głowy, szczególnie mięs. Gorzej było z ich smakiem. Z czasem zauważyłam, że nie ważne czy zjem makaron, steka czy kalmary – wszystko smakowało tak samo. Niestety, alternatywy nie było. Pojawiła się co prawda po powrocie do kraju, jednak nawet wtedy codzienność i liczba obowiązków powodowały, że zaniedbywałam odpowiedni dobór produktów w diecie.
Niby-wegetarianizm
Przejrzałam na oczy na początku tego roku. Po lekturze książki Kasi Bosackiej „Wiem, co jem”, a także obejrzeniu wielu programów na temat hodowli zwierząt rzeźnych zdecydowałam się na mięsny detoks. Czarę goryczy przelała rozmowa z koleżanką pracującą w firmie dostarczającej odżywki i suplementy dla hodowców bydła. Oj, nie chcielibyście tego wiedzieć. Z dnia na dzień zrezygnowałam z mięsa. Od razu zaznaczę – należę do tego tej grupy ludzi, dla których makrela czy tuńczyk to nie mięso – ryby i owoce morza w mojej diecie pozostały. Nie wykluczyłam jednak mięsa zupełnie. Raz na dwa, trzy miesiące pozwalam sobie na „mięsny weekend”. Na czym on polega? Nie opycham się wtedy przez trzy dni schabowymi czy parówkami. Nic z tych rzeczy. Otóż ten jeden weekend w miesiącu czy na dwa miesiące spędzam u moich rodziców mieszkających na wsi, na Podhalu. Moja mama sama przygotowuje wędliny, pieczenie i inne przetwory na bazie mięsa kupowanego od gospodarza. Z czystym sumieniem zjadam kiełbasy przygotowywane i wędzone własnoręcznie przez mojego tatę czy szynkę robioną przez mamę w szybkowarze. Jem to nie tylko bez najmniejszych skrupułów ale też z wielką przyjemnością delektując się prawdziwym smakiem mięsa.
Jak smakuje mięso?
Co dał mi ten mój niby-wegetarianizm? Przede wszystkim zabrał – kilka kilogramów. Ale przede wszystkim wyostrzyła a raczej oczyścił zmysły. Kiedyś, jedząc wszystko, nie byłam w stanie wyczuć smaku mięsa. Tak naprawdę odróżniałam sól, pieprz i przyprawy jednak samego mięsa w potrawie nie czułam. Dzisiaj nie mam z tym najmniejszego problemu. Nie tylko delektuje się jego smakiem. Potrafię po jednym kęsie odróżnić „różowiutką szynkę” czy inne przysmaki z delikatesów. A co ważne, wiem, że zdrowo się odżywiam chociaż mięso jadam bardzo rzadko.
A Wy? Jak często jecie mięso? Gdzie kupujecie wędliny? A może podobnie jak moi rodzice sami je przygotowujecie?
Brak komentarzy