Domyślam się, że dla większości to żadna nowość. Niemal cała blogosfera już to urządzenie poznała, przetestowała i oceniła. Teoretycznie nie ma sensu wyważać otwartych drzwi i rozpisywać się na ten temat po raz kolejny. Pokuszę się jednak o mój prywatny osąd.
Zacznijmy może od tego, że nigdy nie miałam żadnej wyciskarki soków. Nawet tego zwykłego grzybka do cytrusów. To urządzenie zwyczajnie nie było mi potrzebne. I pewnie nadal bym o nim nie myślała, gdyby nie zmiany żywieniowe, które od pewnego czasu wprowadzam do swojego CV. O ograniczeniu (a raczej wykluczeniu) mięsa już pisałam. Wiąże się ono w logiczny sposób z większym spożyciem owoców i warzyw. Jedzenie „zieleniny” nigdy nie było dla mnie problemem. Zawsze dokładałam coś liściastego czy korzennego do każdego posiłku. Nie ukrywam też, że dieta roślinna zdecydowanie mi służy. Warzywa w sałatkach, na kanapkach, w surówkach, zapiekane, duszone, zbledowane na zupę-krem czy zmiksowane na smoothie. Widzicie czego w tym wszystkim brakuje? Soków. Warzywa można jeść ale można je też pić. Wydawałoby się, że to takie proste – przecież sklepowe półki uginają się od najróżniejszych soków warzywnych. Kupujesz i pijesz. Do wyboru do koloru – marchewkowe, pomidorowe, mieszane. Cała paleta smaków. Na początku kupowałam. Ale z czasem zaczęłam być wybredna. Dokładniej studiowałam etykiety. Analizowałam składy, porównywałam smaki. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że ideału w sklepie nie znajdę. Mogę go jednak sama zrobić. Wystarczy tylko wyciskarka.
Zaczęłam poważnie zastanawiać się nad zakupem tego urządzenia. Moja mama miała takowe, jeszcze w głębokich latach osiemdziesiątych. Zielono-białe pudełko głośno buczało, a jego mycie trwało dłużej niż używanie. Zaczęłam research w Internecie. Już po pierwszych poszukiwaniach okazało się, że zwykła wyciskarka (sokowirówka) jest już passe. Teraz korzysta się z wyciskarek wolnoobrotowych, które dają najzdrowsze soki, radzą sobie z każdym warzywem, owocem, a dodatkowo robią lody (ok – sorbety). Są cichutkie, ich obsługa jest banalnie prosta, a mycie – szybkie i nieskomplikowane. Wszystkie te opinie niemal mnie przekonały. Pozostała tylko kwestia ceny, która delikatnie mówić – powaliła mnie na kolana. Jeśli chciałam mieć urządzenie niezawodne i sprawdzone, które będzie mi służyć przez lata, powinnam się przygotować na wydatek co najmniej 1000 PLN (nawet jeśli nie będzie robić lodów i tak ciężko o coś dobrego za mniejsze pieniądze). Przyznam, że ta informacja mocno ostudziła moje zapędy. Argument finansowy jest zawsze mocny.
Od momentu, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad zakupem wyciskarki wolnoobrotowej, z tyłu głowy miałam też inny argument – kolejny zakup to kolejna rzecz zajmująca przestrzeń. Czy bez tego naprawdę nie da się żyć?… Pewnie się da, skoro tyle lat żyłam. Ale z drugiej strony – może to życie z wyciskarką będzie lepsze/zdrowsze/wygodniejsze? Może żyłam w błogiej nieświadomości? Jak się o tym przekonać?
Z pomocą przyszło samo życie w postaci znajomej, z którą podzieliłam się problemem. Okazało się, że sama posiada, owszem już od kilku lat. I zupełnie nie korzysta. I chętnie pożyczy. Czego można chcieć więcej?
I tak zaczęłam testować urządzenie marki Hurom, produkt z wyższej półki – również cenowej (robi lody :)). Na wyposażeniu dwa sitka – drobniejsze i grubsze, pojemnik na sok i na odpady. Proste w obsłudze i szybkie w czyszczeniu.
Testy dobiegły końca. Poniżej moje wnioski:
- soki pierwsza klasa – jestem pod wrażeniem jak mało zostało z twardej marchewki, a jak dużo soku wyciskarka z niej wydusiła
- urządzenie radzi sobie z każdym warzywem/owocem – piliście kiedyś sok z łodyg brokułu?…
- przy użyciu grubszego sitka wychodzą pyszne musy.. i lody czyli sorbety
- pomimo, że urządzenie przeszło testy pozytywnie – nie kupię wyciskarki wolnoobrotowej
Dlaczego?
- zwyczajnie nie odczuwam różnicy w smaku między sokiem pozyskanym za pomogą tego urządzenia, a efektem pracy mojego poczciwego blendera do smoothie (kiedyś o nim też napiszę), poza „strukturą” rzecz jasna
- tak, wiem – ważne są te wolne obroty, nagrzewanie się metalowych części, ginące tragiczną śmiercią witaminy i wartości odżywcze ale nie przekonacie mnie, że bardziej skorzystam z samego soku nawet odpowiednio pozyskanego, niż całego warzywa (blender do smoothie nie zostawia resztek)
- szkoda mi przestrzeni życiowej na obrastania w kolejne gadżety, bo tak niestety musze wyciskarkę nazwać, tym bardziej, że mając na uwadze „rozwój technologii kuchennych” już niebawem wyciskarkę wolnoobrotową zastąpi coś wolniejszego/lepszego/zdrowszego
- moje życie nie uległo drastycznym zmianom od momentu rozpoczęcia testów, nie sądzę aby coś się zmieniło w momencie zakupu wyciskarki (poza zasobem portfela rzecz jasna)
Podsumowując – będę żyła zdrowo bez wyciskarki. Niemniej jednak, osobom zdecydowanym na zakup tego typu urządzenia i zastanawiającym się nad wyborem konkretnego modelu, z czystym sumieniem polecam firmę Hurom, model HH Series Type L.
A jak u Was? Wyciskacie wolno czy normalnie? A może w ogóle nie wyciskacie? Chętnie posłucham.
Ps. Firma Hurom nie partycypowała w tworzeniu postu 🙂 Niemniej jednak podlinkowałam ich stronę i skorzystałam ze zdjeć na niej się znajdujących, ponieważ uważam że to godny polecenia produkt.
4 komentarze
A ja tam nie mam i nie muszę mieć. Więc jednak nie cała blogosfera 😉 Także możemy przybić sobie piątkę
Brawo Ty 🙂 A w temacie „całej blogosfery” – zauważyłaś, że jeżeli pojawia się jakaś nowość technologiczna i nie tylko, nagle na wielu bloga pojawiają się opinie, prowadzone są testy? Niemal w jednym czasie. Tylko ja zawsze jestem do tyłu 🙂
U mnie wyciskanie wolnoobrotowe oczywiście. Miałam kiedyś sokowirówkę i ją zamieniłam na wyciskarkę 4swiss. Bez porównania soki smakują o wiele lepiej. Gwarancja też długa jest wie w razie gdyby się coś działo można zgłaszać. Taki sok z rana dodaje mnóstwo energii
O, nic nie pobije owocowego czy warzywnego śniadania – moc gwarantowana. Ja muszę się przyznać, że nie wyczuwałam różnicy w samym smaku – jedynie w konsystencji. Z tym, że nie porównywałam do tradycyjnej sokowirówki ale to smoothie-blendera.