Gdy wpisałam tytuł tego posta od razu przyszło mi do głowy skojarzenie z moim rodzinnym stronami. Pochodzę z południa Polski, gdzie wszędzie chodzi się “na nogach”. Od dziecka używałam właśnie tego zwrotu i było to dla mnie zupełnie oczywiste i zrozumiałe. Gdy po studiach przeniosłam się do Wrocławia, gdzie częściej spotykane jest jednak “piechota”, moje “na nogach” wzbudzało powszechną wesołość.
Pozostaniem jednak przy nogach, bo na nich właśnie ostatnio przemierzałam świat, a dokładnie Berlin. Jeszcze w maju udało mi się wybyć do stolicy Niemiec na kilka dni. Pierwotnie planowałam poznawanie miasta z pokładu autobusów wycieczkowych, jednak ilość miejsc, które koniecznie chciałam zwiedzić niekoniecznie pokrywała się z planami kierowcy powyższych autobusów, pozostały więc nogi. Na swoich prywatnych kończynach, w ciągu dwóch dni pokonałam dystans 32 kilometrów. I jestem z tego szalenie dumna. Szczególnie, że popełniłam błąd karygodny i na owe nogi założyłam nowe, nie testowane wcześniej buty. Przeżyłam, bez uszczerbków na zdrowiu.
A dlaczego w ogóle o tym piszę? Wszak to bardziej kategoria “Turystyka”, nie “Zdrowie”. Otóż, jak widać – można połączyć przyjemne z pożytecznym. Pakując się na ten krótki wypad wiedziałam, że w plecaku nie będzie miejsca na buty do biegania, a tym bardziej kije do nordic walkig czy matę do jogi. Zakładałam, że ten kilkudniowy wypoczynek będzie również “urlopem” do aktywności typowo sportowej (właśnie bieganie/kije/joga). Tak się jednak nie stało. Zwiedzanie miasta “na nogach” pozwoliło mi nie tylko pozostać w sportowym ciągu ale także zgubić kalorie, które z taką ochotą pochłaniałam – w końcu to był urlop 🙂
Brak komentarzy