Przerwa w pisaniu nie oznacza przerwy w życiu. Cały czas jestem (jeśli nie tutaj, to tu i tu) i wprowadzam w swoje życie zmiany. Ta przerwa była trochę zamierzona. Aby móc napisać o moich najnowszych doświadczeniach, musiałam ich zwyczajnie doświadczyć. A teraz jestem i piszę – jak w tytule – dietetycznie.Nie wiem, czy mi uwierzycie ale nigdy w życiu nie byłam na diecie. Z prostej przyczyny – kocham jedzenie i nie potrafię go sobie odmówić. Jedyna rzecz, którą wyeliminowałam ze swojego jadłospisu jest mięso ale ono mi zwyczajnie nie smakuje. Uwielbiam jedzenie, szczególnie wszelkiej maści makarony, pizze. Ubóstwiam kuchnię azjatycką. Zajadam się wszelkimi zapiekankami. Dieta nie ma u mnie żadnych szans. Jestem tego świadoma, dlatego też nie eksperymentowałam nigdy z żadnym Dukanem, dr Dąbrąwską czy innymi rodem z Kopenhagi. Mam jednak świadomość, że sama aktywność fizyczna nie wystarczy. Pewne ograniczenia są jednak niezbędne. A jeśli nie można sobie niczego odżałować?.. Pozostaje jeść wszystko ale w mniejszych ilościach. I to jest właśnie moja dieta. Bo ja naprawdę jem wszystko na co mam ochotę. Przyznam się może od razu, że jestem w tej wygodnej sytuacji, że nie miewam ochoty na kawę z mlekiem czy śmietanką, ptysia czy Coca-Colę. Ale zdarza mi się batonik czy lody. A gdy już się zdarzy, to zjadam. Nie całego batonika, tylko połowę albo 1/3. Nie miskę lodów ale dwie łyżki. Zapytacie – i to wystarcza. Nie, nie wystarcza. Poza ilością, a raczej wielkością zjadanych porcji ograniczyłam też “czas spożycia”. I nie chodzi tu o to magiczne “niejedzenie po 18.00” czy “śniadanie nie później niż godzina po przebudzeniu”, bo śniadanie akurat zjadam niemal cztery godziny od pobudki. Staram się natomiast nie przeciążać żołądka. Skora ja potrzebuję ośmiu godzin na regenerację i odpoczynek przy mało intensywnym trybie życia, to ile potrzebuje mój żołądek zawalany codziennie kilogramami jedzenie? Zdecydowanie więcej. I to więcej mu daję. Planując dzień i posiłki robię to tak, aby między kolacją jednego dnia, a śniadaniem kolejnego minęło co najmniej 12-13 godzin. Zauważyłam, że to optymalny przedział czasowy, który nie powoduje u mnie uczucia głodu, pozwala mi za to zachować lekkość bez dyskomfortów trawiennych. Przez pozostałe godziny jem wszystko. Oczywiście w rozsądnych ilościach. Nie rozpycham żołądka pizzą XXL czy litrowym opakowaniem lodów na kolację. Z prostej przyczyny – nie jestem w stanie tak dużego posiłku pochłonąć. Od momentu, kiedy rozpoczęłam ten żywieniowy eksperyment zjadane przeze mnie porcje są zdecydowanie mniejsze, a co za tym idzie – żołądek jest w stanie je spokojnie przetrawić, nie “męcząc” się. No i najważniejsze – bo to pewnie czekacie – od początku eksperymentu czyli przez 4 tygodnie, straciłam 3 kilogramy. Nie jestem dobra z matematyki – nie mierzę się jak sugerują trenerzy i dietetycy – nie wiem ile ubyło mi w centymetrach ale mój brzuch jest zdecydowanie bardziej płaski. Od razu też wyjaśniam – te 3 kilogramy to nie woda. Nawodnienie mojego organizmu jest cały czas takie samo. Z resztą nigdy nie miałam tendencji do magazynowanie wody w organizmie. Wychodzi na to, że w te stracone kilogramy to nadmiar, który dotychczas sobie serwowałam obciążając układ trawienny.
Koleżanka, której opowiedziałam o moich nowych zasadach odżywiania stwierdziła, że to żadne nowum tylko dieta 8-godzinna, którą już kilka lat temu opracowało dwóch Amerykanów. No cóż. Nie wiedziałam. Ale postanowiłam się dowiedzieć. Poszperałam w Internecie i rzeczywiście. Istnieje coś takiego jak dieta 8-godzinna. Niestety, moje zasady odżywiania nie do końca wpisują się w jej schemat. Szczególnie w punkty mówiące o 8-minutowej aktywności fizycznej.
Jak widać – nie jestem w stanie przestrzegać zaleceń nawet “nieświadomej” diety :/ Pozostanę więc przy moich nowych zasadach. A w następnym poście opiszę, co mi pomaga w ich przestrzeganiu.
Brak komentarzy