Przeglądasz kategorie

Życiowo

Filozoficznie Internety Życiowo

Czytanie… Mówienie… Ze zrozumieniem

25 czerwca 2018

Pamiętacie reformę edukacji, w ramach której wprowadzono gimnazja? Wszyscy na to pomstowali – głównie na same gimnazja ale też na nowy system egzaminowania. Testy, klucze, teksty do analizy. No i najgorsze – czytanie z zrozumieniem. To już było samo zło. Przyznaję, osobiście się irytowałam i zastanawiałam, co co chodzi. Przecież to oczywiste – jak czytasz, to rozumiesz tekst, który tworzą te litery. Z perspektywy czasu oceniam, że jednak tak łatwo nie jest. Czytanie ze zrozumieniem jest problematyczne. Podobnie jak słuchanie. Sami zobaczcie. 

 

Rozmowa przy śniadaniu:

Córka: Wyspałaś się?

Mama: No nie do końca. Szyja mnie boli.

Córka: To może źle poduszkę podłożyłaś i teraz mięśnie się muszą rozgrzać. Jak chcesz, mogę ci to rozmasować

Mama: No strasznie mnie to boli. Tak jakoś ciągnie… (wyraz twarzy potwierdza, że boli)

Córka: Tak jak mówiłam, może źle poduszkę podłożyłaś i teraz mięśnie się muszą rozgrzać. Jak chcesz, mogę ci to rozmasować..

Mama: Sama nie wiem, od czego – czy to poduszka, czy się źle ułożyłam. Mam nadzieję, że to tylko mięśnie i szybko puści

Córka: Tak myślę właśnie, że mięśnie się zastały  i teraz muszą się rozgrzać. Jak chcesz, mogę ci to rozmasować…

Mama: No trudno… Widać tak wygląda starość

 

Dyskusja na forum fb, grupa minimalistów

Kasia:Poradźcie co robić. Przed nami międzynarodowa przeprowadzka. Opuszczamy berlińskie mieszkanie 240 metrów i przenosimy się do mniejszego – 160 metrów w Londynie. Zupełnie nie wiem, jak się za to zabrać. Jak się pakować, w sensie w co, w jakiej kolejności, co zabrać, z czego zrezygnować.  Od ponad roku staram się wprowadzać w nasze życie zasady minimalizmu, bardzo już ograniczyliśmy nasz dobytek ale jeszcze tego trochę jest i obawiam się, że nie pomieścimy się na tak małej przestrzeni.  Stąd moje pytanie – jak to zorganizować? Macie doświadczenia przeprowadzkowe? Z góry dziękuję za pomoc”

Grześ: No…160 metrów to naprawdę maleństwo…

Gabrysia: Co to za minimalizm na 240 metrach…

Agnieszka: My (model 2+2) mamy 60 metrów i masę wolnego miejsca. Mało rzeczy  =  mało problemów z przeprowadzką

Jaś: Rany.. . ile trzeba mieć rzeczy, żeby te 240 metrów zagracić…

Małgosia: Chyba najlepszym rozwiązaniem będzie firma zajmująca się przeprowadzkami

Grześ: I co Ci pomoże firma przeprowadzkowa – nowego mieszkania im nie powiększy (hahahahhahhaha)

 

I tak można wymieniać bez końca. Bo chyba jednak jest problem z rozumieniem, zrozumieniem, porozumiewaniem. Wy też tak macie? Też to widzicie?

Filozoficznie Internety

Otchłań internetu

18 czerwca 2018

Ręka do góry, kto chociaż raz dolegliwościach typu ból brzucha, głowy czy temperatura nie szukał pomocy u doktora Google? Konsultujemy z nim objawy, opinie prawdziwego lekarza, wyniki. Radzimy się i radzimy innym. Ale jest nie tylko doktor Google – lekarz rodzinny. Internet zaczyna być niezastąpionym źródłem informacji, wiedzy i opinii. Żeby sprawdzić, co jest stolicą Kamerunu czy jak nazywa się najwyższy szczyt Ameryki Południowej, nikt nie sięga już do książkowej encyklopedii stworzonej przez sztab specjalistów; najpopularniejszym źródłem wiedzy jest Wikipedia. Wpisujemy, otrzymujemy informację i nie zastanawiamy się nad jej wiarygodnością i źródłem. A z tym bywa różnie.

Mętne wody jeziora w Skalnym mieście

Jako copywriter trafiam często na ogłoszenia typu: „Zlecę serię artykułów medycznych”, „Teksty na portal o problemach zdrowotnych”, „Do napisania poradnik – jak radzić sobie z depresją”. Przyznam, że mnie przerażają. Nawet podwójnie. Za strony nadawcy ale też odbiorcy. Zastanawiam się często, czy osoba wrzucająca tego typu zlecenia zastanawia się nad ich konsekwencjami. Nad tym, czy ten tekst docelowo komuś nie zaszkodzi. Czy potencjalny chory, przeczytawszy poradnik o depresji, nie zaniecha wizyty u specjalisty, a tym samym nie pogorszy swojej sytuacji. Nie twierdzę, że wszystkie teksty tworzone są przez specjalistów ale w branży copywritingu. Z pewnością są i takie, które tworzą osoby z doświadczenie zawodowym i naukowym w danej dziedzinie. Niemniej jednak czytając ogłoszenia najczęściej trafiamy na informację, że decydującym kryterium przy wyborze autora jest cena. Czasem doświadczenia. O ile doświadczenie może być pomocne (wszak trochę tekstów w danej dziedzinie trzeba stworzyć by je nabyć), o tyle cena, ta najniższa, oferowana jest zazwyczaj przez początkujących pisarzy. Oczywiście są obszary, gdzie brak doświadczenia ze strony piszącego nie spowoduje szkody u czytelnika. Wszak mało rzetelna recenzja książki czy niedopracowany przepis na babkę piaskową, nie spowodują katastrofy. Jednak wszystko, co związane z naszym zdrowiem czy bezpieczeństwem, wymaga sprawdzonej wiedzy. Wiem, istnieje coś takiego jak „reaserch” jednak on też często przeprowadzany jest w oparciu o źródła internetowe. I tak koło się zamyka.

Dużym zainteresowaniem/popytem cieszy się również marketing szeptany. Dla nieznających tematu – chodzi o polecanie, wystawianie pozytywnych opinii o produktach. Najcześciej – niestety – bez uprzedniego ich sprawdzenia. Wiele osób decydując się na zakup sprzętu RTV, wybór fryzjera czy biura podróży, kieruje się pozytywnymi opiniami zamieszczanymi w internecie. Często, nie  zdając sobie sprawy z tego, że te pozytywne wystawiane są przez osoby zupełnie nieznające tematu, za to odpowiednio opłacone. W przypadku marketingu szeptanego ciężko mówić o poważnych szkodach, niemniej jednak rzetelność i wiarygodność sprzedającego czy usługodawcy pozostawia wiele do życzenia.

Internet to niezgłębione źródło informacji. Można w nim wiele znaleźć, można bardzo skorzystać. Potrzebne jest tylko odpowiednie sito. Sama stosuję takowe od kiedy sama zaczęłam pisać „do internetu”. A Wy? Jak korzystacie z informacji w sieci? Macie system weryfikacji? Dzielicie przez pięć wszystko, co w nim wyczytacie? Chętnie poczytam o Waszych doświadczeniach w tym temacie.

Bez kategorii Dla ciała Filozoficznie Zdrowo Zjedz i wypij

Mini, zero, wege,eko czyli o popadaniu w skrajności

4 czerwca 2018

Na początek rozwinięcie tytułu – chodzi oczywiście o minimalizm, zero-waste, wegatarianizm i ekologia. Dla mnie to  pojęcia (trendy?) same w sobie oznaczajace jakąś skrajość. Myślałam, że tak jest u większości. Przekonuje się jednak, że niekoniecznie. I o tym właśnie dzisiejszy tekst, który ma trzy źródła: post Venili, spostrzeżenia koleżanki i moja własne dedukcja.

laptop, gazeta vegetables, okulary, zero waste na telefonie

Zacznijmy od wspomnianego postu, który ukazał się całkiem niedawno na blogu Venili Kostis. Autorka poruszyła bardzo ciekawy temat – napisała o minusach minimalizmu. I to, wg mnie bardzo nietypowych. Czy raczej takich, nad którymi nigdy się nie zastanawiałam, a jednak mnie dotyczą. Przede wszystkim wspomniane przez Venilę „urządzanie innym życia”. Na czym polega? Przyjeżdżasz w odwiedziny do rodziców/kuzynki/znajomych, wchodzisz do garderoby mamy/kuzynki/koleżanki i widzisz całe stery ubrań, kartony butów i półki wyładowane apaszkami, torebkami i innymi akcesoriami. Aż Cię kusi żeby to „ogarnąć”, przegospodarować. No zwyczajnie pozbyć się 90%. I już masz to na końcu języka ale widzisz, że mama/kuzynka/koleżanka dobrze się z tym czuje. Świetnie odnajduje się w swoim królestwie. Praktycznie nie ma rzeczy, która leżałaby odłogiem. I pewnie czułaby się zdecydowanie gorzej, mając tak jak Ty 3 pary dżinsów, 2 torebki i 3 pary butów na lato. Ona wie i rozumie, że da się żyć tak jak Ty żyjesz. Zaakceptuj to, że ona żyje inaczej i odpuść. Sobie i jej. Nie popadaj w skrajność minimalizowania.

Przyjaciółka, przerażona ilością wytwarzanych śmieci zainteresowała się popularnym ostatnio zjawiskiem „zero-waste”. Od lat segreguje śmieci, na zakupy chodzi z tekstylną torbą, nie bierze w sklepie jednorazówek. Chciałaby jednak czegoś więcej i zaczęła szukać w internetach. I tak trafiła do jednej z grup na fb, poświęconych właśnie życiu „zero-waste”. Tak jak przewidywała, znalazła tam sporo rad, odnośnie bardziej bezśmieciowego życia. Członkowie grupy dzielą się swoimi doświadczeniami, ci początkujący, szukają rady. Jest ok. Do momentu, gdy nie zaczyna się bezśmieciowa ortodoksja. Jedne z  dyskutantów pisze, że umył samochód z ptasich odchodów używając wielorazowego ręcznika i tradycyjnej gąbki. Po operacji wszystko przyniósł do domu i wyprał w 95 stopniach. Ma jednak wątpliwości, czy to wystarczające środki ostrożności  i czy aby nie powtórzyć czynności. Powiedzmy, że wątpliwości uzasadnione. Ale już koncepcja powtórnego prania czy – jak radzą inni: „Ja bym wyszorowała bęben prali sodą i puściła pusty przebieg z dużą ilością octu”, trochę wątpliwa. Ja rozumiem, że porządki z wykorzystaniem „środków” wielokrotnego użyciu. Że troka o zdrowie i higienę. Ale jest też ekologia i troska o środowisko. O zużycie  i marnotrawienie wody. O zużycie energii, która w PL niestety nie pochodzi jeszcze w większości ze źródeł odnawianych. O wykorzystane do mycia samochodu i prania detergenty, które wnikają w glebę. Nie popadaj w skrajność bezśmieciowego życia kosztem środowiska naturalnego.

Najpierw zaczęłam mimowolnie ograniczać szafę ze zbędnych ubrań. Później przyszła kolej na papierowe książki i całą resztę  „stojaków” i „kurzozbieraczy”. To nie było planowane. Jakoś tak samo z siebie wychodziło. Później przyszła – też jakoś tak naturalnie kolej na „zero-waste”; przy czym zmain poznałam nazwę i polecane metody, już sama przeszłam w praktykę. W tak zwanym między czasie pojawił się wegetarianizm. W moim przypadku ten sposób żywienia ma podłoże egoistyczne. Oczywiście los zwierząt, niehumanitarne ich traktowanie i sposoby „produkcji” są dla mnie bardzo ważne i jestem temu zdecydowanie przeciwna. Jednak równie ważne jest dla mnie moje własne ciało i to, czym go karmię i jak traktuję. Dlatego staram się go dobrze i zdrowo odżywiać i nie nadwyrężać trawieniem steków i filetów z antybiotykowego kurczaka. Dostarczam mu warzywa i owoce, karmię kaszami i ziarnami. Jem zdrowo. Ale bez szaleństwa. Nie jadłam nigdy chia, bo równie dobre jest siemię lniane. Nie krytykuję mięsożerców, bo uważam, że podobnie jak ja, mają swój własny pomysł na żywienie. Nie rezygnuję z wyjścia z przyjaciółmi pomimo, że to kolacja w stek-house; idę i zamawiam sałatkę podobniejak oni ciesząc się jedzeniem. Nie popadam w skrajność. I żyję.

A jak Wy żyjecie? Odnajdujecie równowagę między mini, zero, wege i eko? A może wszystko przychodzi Wam zupełnie naturalnie. Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń.

Filozoficznie Obyczajowe Życiowo

Minimalista kolekcjoner

14 maja 2018

Do napisania dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie Kasia z Simplicite, która na swoim Instagramie zamieściła zdjęcie pięknego kubka na czterech nogach. Jednego ze swojej kolekcji. Bo Kasia zbiera, a raczej zbierała, kubki. Tak, wiem, niektórym może wydać się to dziwne, że minimalista może być kolekcjonerem. Wielu może to nawet oburzyć. No cóż… Daleko mi jeszcze do Kasi. Do osób, których majątek ogranicza się do 100, 200 czy 365 przedmiotów – tym bardziej. Ale mogę powiedzieć, że idea minimalizmu jest bliska mojemu sercu. W ostatnich latach pozbyłam się wielu rzeczy, wśród nich takich, które wydawały mi się wcześniej do funkcjonowania niezbędne. Ba, ja – mól książkowy zakochany w zapachu zadrukowanego papieru – przetrzebiłam własną biblioteczkę przechodząc z książki papierowej na elektroniczną. Ubrań też mam zdecydowanie mniej. Mniej butów. Są jednak rzeczy, których nie ubywa, a wręcz przeciwnie – z czasem ich przybędzie. To moje kolekcje. I dzisiaj o nich.

Szklany pojemnik z zegarkami

Pierwsza to zegarki. Od razu zaznaczam, nie ścienne kukułki, nie budziki, nie stojące czasomierze z wahadłem. Uwielbiam zegarki na rękę. Na codzień nie noszę prawie zupełnie biżuterii. Od wielkiego święta zdarza mi się założyć kolczyki. Na szyi jeśli już to motam apaszkę (ale przyznam – marzy mi się wisiorek, o – taki). Za to na lewym nadgarstku zawsze mam zegarek, który służy mi do mierzenia czasu. Domyślam się, że odbiegam od normy czyli większości, która sprawdza godzinę na telefonie ale jakoś mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – nie wyobrażam sobie zerkania na komórkę, by sprawdzić, która jest godzina. Do tego służy mi zegarek. Ale moje czasomierze traktuję też jako ozdobę. Jeśli już się na jakiś decyduję, musi być naprawdę niepowtarzalny. A dzięki temu, że jestem wybredna, moja kolekcja nie powiększa się w zastraszajacym tempie. To nie jest też tak, że podobają mi się tylko te z logo Rolex czy Patek – wręcz przeciwnie – większość to zegarki kupione w sieciówkach. Ich pochodzenie wobec designu nie miało znaczenia. Ale moi ulubieńcy to zegarki autorskiej marki Ewa Saj. Najpiękniejsze cuda na świcie. Niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju. Każdy z nich opowiada swoją historię. Z resztą sami zobaczcie, czy nie są piękne? Na tych tarczach aż czas płynie wolniej.

Druga moja kolekcja to świeczniki. Delikatnie mówiąc nietypowe, bo żydowskie. Większość w Was z pewnością kojarzy charakterystyczny, siedmioramienny świecznik zwany menorą. To jeden z najbardziej znanych symboli judaizmu. Widnieje między innymi w herbie państwa Izrael ale stanowi też element dekoracyjny umieszczany na ścianach synagog. I taką piękną menorę mam. Kupioną w czasie wakacyjnych wojaży po Mazurach, na lokalnym targu. Patrzyła na mnie spomiędzy starych talerzy i pordzewiałych zawiasów. Zupełnie nieplanowany zakup. Poza nią są jeszcze dwie chanukije. Jedna stylizowana na menorę, druga bardziej tradycyjna. Od tej pierwszej zaczęła się kolekcja. To też zakup przypadkowy. Znaleziona w sklepie ze starymi meblami, w okazyjnej cenie, bo – jak to ujął sprzedawca: „Wypaczona ta menora – za dużo ramion ma”. Bo rzeczywiście ma za dużo ramion – tyle ile powinien mieć tradycyjny świecznik chanukowy. Podobnie jak drugi egzemplarz z mojej kolekcji – tym razem „trafiony” z sklepie z odzieżą używaną. Lubię te moje świecidełka – piękne, prawda?

Świecznik chanukowy

Jak widzicie, mało rozbudowane te moje kolekcje i słaby ze mnie kolekcjoner, bo zegarków mam sześć, a świeczników trzy. Zbiory pewnie się powiększą ale nie szybko – żadna z tych rzeczy nie była kompulsywnym zakupem dla zaspokojenia samej potrzeby kupowania. Wszystkie świeczniki to przypadek, zegarki – starannie zaplanowane i wyselekcjonowane. A jak to się ma do minimalizmu? Myślę, że jest zgodne z jego ideą. Zarówno przedmioty z jednej, jak i drugiej kolekcji są przeze mnie użytkowane. Czerpię radość z ich posiadania ale też samego używania. Kupuję je z rozmysłem i z wewnętrznej potrzeby i nie mam wyrzutów sumienia, że wydałam na nie pieniądze. Nie szukam ich usilnie, nie śledzę internetowych aukcji, chociaż mogłabym, bo pięknych świeczników jest na nich sporo. Bo chyba głównie o to chodzi w minimalizmie, by nabywać z uwagą, a zakupy ograniczyć do tych przedmiotów, które nam służą – pośrednio i dosłownie.

Pochwalcie się swoimi kolekcjami? Zbieracie? Czy może w Waszym rozumieniu minimalizm to również rezygnacja z kolekcji. Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.

Filozoficznie Życiowo

Blog bloga blogiem pogania…

7 maja 2018

Szukałam ostatnio na swoim blogu pewnego wpisu i zajrzałam do archiwum. Z zaskoczenie stwierdziłam, że blog istnieje już siedem lat. Pierwsze wpisy pojawiły się w maju 2011 roku, gdy mieszkałam jeszcze we Wrocławiu. Z dumą stwierdzam, że przetrwał wiele – moich „kryzysów twórczych”, zmian miejsca zamieszkania, jak i fascynacji. Ale dzielnie przetrzymał wszystko. Nie poddawał się trendom, modom i reklamom. Ale też nie stał w miejscu – cały czas się zmieniał i nadal ewoluuje. Dlaczego o tym dzisiaj piszę? Można powiedzieć, że to efekt moich ostatnich obserwacji tak zwanej „blogosfery”.

Blogosfera - definicja z Wikipedii

Zacznijmy może jednak od tego,że blogi czytam (i komentuję – bo chyba wtedy ich lektura ma sens) od dobrych kilku lat. Szczególnie nasiliło się to, gdy zaczęłam interesować się minimalizmem i ekologicznym stylem życia. Nie ukrywam, wiele z nich pomogło mi i stanowiło (i nadal stanowi) fantastyczne źródło informacji. Mój minimalizm zaczynał się od sfery „odzieżowej” i tutaj nieocenione okazały się Joasia z bloga Joanna Glogaza oraz Dorota czyli Kameralna. Nie mogę też pominąć dwóch innych moich blogowych mentorek czyli Kasi z Simplicite oraz Ajki – pionerki polskiego minimalizmu.

W tak zwanym między czasie przez moja blogową czytelnię przewinęło się wiele innych blogów;  w mojej opinii mniej lub bardziej wartościowych. Z resztą już samo użycie czasu przeszłego, o czymś świadczy. Czytywałam je przez jakiś czas ale prędzej czy później odchodziłam od ich regularnej lektury. W zakładce „Czytelnia”, ciągle się zmieniającej, przetrwały nieliczne. Dlaczego? Bo okazały się „niekomercyjne”.  Już słyszę te głosy oburzenia, że blogi są po to by na nich zarabiać, że nie muszę czytać, że to źródło opinii i tak dalej. Jasne. Zgadzam się. W stu procentach. Planując zakup małego AGD czy gadżetu do biegania, szybciej uwierzę opinii „zaufanego” blogera niż pozytywnym opiniom na stronie (wiem, na jakich zasadach powstają). Nie mam za złe autorom postów, że współpracują z konkretnymi markami i prezentują produkty nie ukrywając ich nazwy czy wręcz świadomie ją podkreślając. Cieszę się, gdy w ramach nowego wpisu autor poleca inny ciekawy blog. To jest dla mnie nawet pomocne, bo wiem, że będzie to raczej miejsce godne uwagi. Są jednak sytuacje, które sprawiają, że na danego bloga zaglądam coraz rzadziej, a finalnie usuwam z listy jego adres i o nim zapominam. Dzieje się tak, gdy wartościowy blog zaczyna zmieniać się w zestawienie zestawień. Jest ok, gdy raz w miesiącu pojawia się „Podsumowanie miesiąca” czy coś w stylu „To mnie ostatnio zaciekawiło”. Ale jeśli na dwa wpisy tygodniowo, jeden nosi tytuł – „Podsumowanie ostatnich siedmiu dni” to zaczynam się trochę nudzić.

Podobnie dzieje się, gdy z kliku blogów, które czyta(ła)m tworzy się coś w stylu „kącika wzajemnej adoracji”. Nie zrozumcie mnie źle – mam świadomość, że blogosfera się zna, przyjaźni, spotyka i dobrze rozumie. Że warto polecać ciekawe posty, do których zwykły czytelnik może nie dotrzeć. Niemniej jednak, gdy w gronie trzech, czterech autorów ma miejsce ciągłe polecanie się na wzajem… No cóż, tego rodzaju media przestają być dla mnie interesujące. Dlaczego? Może trochę przestaję wierzyć w obiektywizm ich autorów? Jednak przede wszystkim zaczynam odczuwać przesyt. Gdy czytam post, widzę Instastory, które odsyła mnie do innego bloga, a ten do kolejnego, który z kolei powoduje powrót do pierwszego…nudzę się. I odpuszczam.

Sama mam bloga i niektórzy zarzucą mi, że powyższe powstało z czystej zazdrości, bo mnie nikt nie poleca, żaden znany bloger nie odsyła do moich postów. Bynajmniej, nic z tych rzeczy. Nie cierpię na tego typu dolegliwości. Z prostej przyczyny – mój blog, to przede wszystkim moja praca. Zajmuję się copywritingiem i tworząc posty doskonalę styl i szlifuję warsztat; pisząc kolejne wpisy szukam informacji, poszerzam słownictwo, drążę u źródeł. A całe archiwum wpisów to moje portfolio. I to jest dla mnie najważniejsze. Oczywiście, na blogu pojawiają się recenzje i „testy” produktów ale tylko tych, które mnie naprawdę zainteresowały i uważam, że mogą być przydatne dla innych, a dodatkowo pozwalają mi zaprezentować się jako „copywriter – recenzent”. Dlatego też tak bardzo cenię sobie blogi, które istnieją już wiele lat bez polecenia. Ich autorzy nie zajmują pierwszych miejsc w rankingach i zestawieniach, bo zwyczajnie o to nie dbają. Ważniejsze od „bywania” jest to, co blog sobą prezentuje. I do tych blogów od lat wracam.

Zrobiłam ostatnio test – wyczyściłam zakładkę „Czytelnia” w moim laptopie, a tym samym zniknęły linki do blogów, które regularnie czytałam. Stwierdziłam, że będę polegać na własnej pamięci. Jaki efekt? Wracam regularnie pod cztery adresy – sami domyślcie się, które 🙂 A jak u Was? Co czytacie? Macie stałe miejscówki, czy szukacie nowych? Co sprawia, że konkretnego bloga lubicie, wracacie do niego czy też wręcz odwrotnie?

W podróży Życiowo

Do zobaczenia w Berlinie. Muzeum Techniki

22 kwietnia 2018

Tym razem coś dla fanów mechaniki, motoryzacji i wszelkiej maści trybików, śrubek i silników. Muzeum Techniki w Berlinie, a prawidłowo Niemieckie Muzeum Techniki, to kolejne miejsce, do którego chciałabym Was zaprosić. Położone w dzielnicy Kreuzberg, która sama w sobie jest ciekawa, zwraca uwagę już samym budynkiem – jego fasadę, na wysokości drugiego piętra zdobi naturalnych rozmiarów samolot, amerykański Douglas C-47 Skytrain. A co w środku? Same cuda!

Muzeum powstało w 1982 roku, gromadzi jednak eksponaty, które stanowiły ekspozycję berlińskich muzeów sprzed II wojny światowej. Pierwotnie największy nacisk kładziono na kolekcję związaną z transportem kolejowym. Na parterze można zobaczyć pierwsze silniki parowe, wielkie lokomotywy z kotłami mogącymi pomieścić dorosłego człowieka. Wszystkie maszyny są pięknie odrestaurowane i zabezpieczone, a sposób w jaki są wyeksponowane pozwala zajrzeć w każdy, nawet najgłębszy zakamarek silnika. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiło przejście pod gigantyczną lokomotywą. Przyznam, że miałam stracha, czy konstrukcja aby na pewno wytrzyma. W części poświęconej kolejnictwu najmłodszych zachwyci z pewnością gigantyczna makieta taboru kolejowego, odzwierciedlająca najdrobniejsze detale. Tym, dla których od techniki, ważniejszy jest kontekst, proponuję zobaczyć od wewnątrz oryginalny bydlęcy wagon, jeden z tych, którym transportowano Żydów i nie tylko do obozów pracy. Wrażenie niezapomniane.

Wagon bydlęcy

Kolejne ekspozycje prezentują historię transportu morskiego oraz powietrznego. Wśród tych pierwszych zachwycają makiety żaglowców stworzone z pieczołowitością z najróżniejszych materiałów (żaglowiec z bursztynu to naprawdę „wow”).  Oglądając kolejne morskie eksponaty można prześledzić dokładną historię tej dziedziny dzięki zachowanej chronologii, a także dokładnym i przystępnym opisom w języku niemieckim i angielskim.

Podobnie wygląda część poświęcona szerokopojętemu lotnictwu. Poczynając od prototypów skrzydeł mających unieść marzycieli w przestworza, przez bojowe maszyny z okresu II wojny światowej, po całkiem współczesny symulator lotu. Naprawdę można odlecieć.

Samolot z czasów II wojny

Żeby jednak nie było, że technika to tylko środki transportu. W muzeum można zobaczyć jak rozwijała się branża IT, tekstylna czy farmaceutyczna. Nie zabrakło pierwszy aparatów fotograficznych, telefonów i telewizorów. W muzeum jest naprawdę wszystko, co działa w oparciu o śrubki i trybiki.

Na koniec jeszcze garść informacji praktycznych. Muzeum czynne jest od wtorku do piątku w godzinach 09:00 – 17:30, w soboty i niedzielę 10:00 – 18:00. W poniedziałki jest nieczynne. Bilet normalny kosztuje 8€, ulgowy – 4€.  Na zwiedzanie warto poświęcić więcej czasu. Mnie samej zajęło to dwie godziny. Mój brat – inżynier automatyk – stwierdził, że trzy godziny, które tam spędził to zdecydowanie za mało.

Filozoficznie Życiowo

Wiara po czesku

10 kwietnia 2018

Dzisiaj będzie temat lekko niewygodny i mało blogowy. Wiara. Myślę, że to takie trochę tabu, o którym mało kto chce na blogach pisać (nie myślę tutaj oczywiście o profesjonalistach – dziennikarzach czy felietonistach, którzy często specjalizują się wręcz w tej tematyce). Bo przyznajcie sami – jak często spotykacie się z tą tematyką w blogach, na które zaglądacie? Ja osobiście w ostatnim czasie natknęłam się na to „zjawisko” dwa razy.  Najpierw na blogu Kameralnej, która dzieląc się z czytelnikami swoją radością z długo wyczekiwanej ciąży, zaznaczyła, że nigdy nie traciła nadziei i wie, że to, czego właśnie doświadcza, to dar od Boga. O wierze wspomina też  FlyNerd w poście o wegańskiej święconce (jak widać, weganin to niekoniecznie ateista).

A dlaczego ja zdecydowałam się na ten temat? Natchnęła mnie lektura artykułu w Dużym Formacie (do przeczytania tutaj). Jest to wywiad z katolickim księdzem, Zbigniewem Czendlikiem. Polakiem, którego wysłano na misje do Czech i został tam proboszczem. Przyznam, że pierwszy raz o nim usłyszałam, chociaż jak wynika z wywiadu,  u naszych południowych sąsiadów jest postacią dosyć popularną (wielu modli się o jego nawrócenie – daje do myślenia, prawda?).

Co takiego szczególnego w postaci księdza Czendlika? Na pewno jest nieszablonowy. Jak sam mówi, od dziecka unika uniformizacji i w związku stroni od sutanny. Wg niego, ksiądz powinien świecić nie koloratką ale przykładem. I chyba właśnie o to chodzi. Często spotykamy się przecież z opinią, że jakim autorytetem może być ksiądz, który nie zna prawdziwych problemów czy jak on może zrozumieć biednego, skoro sam  rozbija się mercedesem. (Tutaj aż się prosi przywołać obraz papieża Franciszka w używanym Golfie). Sami przyznajcie – co bardziej skłania do działania – słuchanie, gdy ktoś mówi i poucza czy patrzenie jak ten ktoś działa nic nie mówiąc?

W kolejnych akapitach wywiadu można przeczytać o tym, jak Czendlik chciał zmienić kościół w bibliotekę, a wcześniej zabronił parkowania w nim rowerów. Jedno i drugie spotkało się oczywiście ze sprzeciwem. Nie ukrywa, że jego liberalizm nie wszystkim się podoba. Bo tak już chyba jest, że zgodnie z obowiązującym schematem, ksiądz powinien być bez skazy, konserwatywny i głoszący odgórnie ustalone poglądy. Ale czy taki ksiądz może być autorytetem? Gorąco polecam wywiad, a sama czekam na polskie tłumaczenie książki czeskiego proboszcza pt. „Bóg nie jest automatem do kawy”. A na koniec jeszcze jeden cytat z Czendlika, który bardzo mi się spodobał:

„Podobnie osoby bez przerwy skupione, by nie zgrzeszyć, bez przerwy to podkreślające, nie zauważają wielu spraw. Umyka im na przykład radość wiary i relacji z Bogiem. Można je porównać do konsumentów, którzy kupując jedzenie, patrzą jedynie na wartość energetyczną produktu. Nieważne, czy to smaczne, ważne, że ma mało kalorii. Myślisz, że tacy ludzie w ogóle czerpią radość z jedzenia?”

Filozoficznie Życiowo

Uprzedzenia

7 kwietnia 2018

Po dłuższej nieobecności powinien pojawić się jakiś bogatszy w litery wpisy, a będzie bardzo krótko. Niemniej jednak – bardzo życiowo. Mam nadzieję, że ten film poruszy Was podobnie jak mnie. A trafiłam na niego dzięki Bobe Majse. Dzięki!

Filozoficznie Życiowo

Kolejny taki marzec

12 marca 2018

Staram się nie poruszać na blogu tematów politycznych. Nie komentować sytuacji wywoływanych przez rządzących w kraju, w którym nie mieszkam ale którego paszport i obywatelstwo posiadam. Nie pisałam tutaj nawet o tak ważnym dla mnie temacie jakim jest „babska sprawa” w Polsce i zaglądanie kobietom do majtek, przez tych, którzy najmniej są do tego upoważnieni. Ale tym razem sytuacja mnie przerasta i napisać muszę. 

Mam wrażenie, że w Polsce nie tylko odrodził się ale też fantastycznie się ma antysemityzm. Pięćdziesiąt lat temu, gdy z kraju wypędzono tysiące osób wyznania mojżeszowego, stanowiących znaczną część elity intelektualnej, sytuacja się powtarza. Jest dla mnie sytuacją nie do pomyślenia, że ludzie, którzy wtedy, w marcu 1968 roku, postawieni pod ścianą, zdecydowali się jednak na pozostanie w Polsce, dzisiaj zadają sobie pytanie, czy dobrze zrobili. Że znów przeżywają ten sam dramat – własna ojczyzna się ich wstydzi, wypiera, nienawidzi?… To jakaś farsa, że historia, zamiast być nauczycielką życia jak napisał Cyceron, zwyczajnie lubi się powtarzać.

Jestem za młoda by pamietać tamten marzec. To było sporo przed moim urodzeniem. Ale pamiętam jakie wrażenie zrobił  na mnie obejrzany w liceum film „Marcowe migdały”. W jakimś stopniu zadecydował, że wybrałam te, a nie inne studia w Katedrze Judaistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pięć lat, które tam spędziłam pozwoliły mi dobrze poznać temat. Z każdym kolejnym rokiem i kolejnymi obchodami rocznic takich jak wyzwolenia obozu Auschwitz, nabierałam przekonania, że to już nowy, lepszy świat. I świat jest normalny i cywilizowany i nikt nikogo z kraju wypędzał nie będzie.

Ale ja głupia byłam. I chyba nadal jestem odwiedzając nałogowo Muzeum Żydowskie w Berlinie, gdzie cały czas tłumy i takie przejęcie na twarzach zwiedzających. Ostatnio pomyślałam, że muszę odwiedzić też warszawskie POLIN Muzeum Historii Żydów Polskich. Bo pewnie niedługo je zamkną. A eksponaty odeślą do Izraela. Za potwierdzeniem odbioru. Bezzwrotnie.

Do zobaczenia Życiowo

Do zobaczenia w Berlinie. Muzeum DDR

9 marca 2018

Przyznam szczerze, że gdyby nie ostatnia wizyta mojego brata, który miał swój plan zwiedzania Berlina, nigdy nie trafiłabym do Muzeum DDR. Ja, pokolenie początku lat 80tych, pamiętam jeszcze szary socjalizm w polskim wydaniu. Nie doświadczyłam może osobiście octu na półkach – byłam bądź, co bądź na to za smarkata. Ale pamiętam kartki na mięso i kolejki do mięsnego, wyrób czekoladopodobny „Pani Twardowska” i klocki Lego z Pevexu. Tak doświadczona przez życie 😉 stwierdziłam, że dla mnie Muzeum DDR to żadna atrakcja i nic nowego tam nie odkryję. Jak się okazało, byłam w błędzie. 

Przede wszystkim, niemiecki DDR różni się jednak w pewnym stopniu od swojskiego PRLu. Najlepiej pokazują to te elementy wystawy, gdzie trzeba coś przeczytać, czegoś wysłuchać. To niby szczegóły ale jednak są (zobaczcie okładkę przygód Bolka i Lolka). A kolekcja dokumentów, mam tutaj na myśli przedruki gazet, ogłoszenia czy plakaty, jest w muzeum bardzo bogata. I ciekawie wyeksponowana. Nie są to tradycyjne gabloty czy ramki ale sprytnie ukryte szufladki, szafki i tablice. Niektóre wzbogacone efektami audi czy nagraniami (jak na przykład pochód pierwszomajowy).

Sporą część muzeum zajmuje rekonstrukcja mieszkania z czasów DDR. „Przechodzimy” przez windę, znaną nam z wielkiej płyty i trafiamy wprost to mieszkania niemieckiego Kowalskiego. A tam kuchnia z pomarańczowym mikserem, który pamiętam z kuchni mojej mamy, sypialnia z charakterystycznymi narzutami na łóżku, a w szufladzie nocnej szafki ówczesne tabletki antykoncepcyjne. W pokoju dziennym króluje kanciasty telewizor, lampka na trzech nogach z tekstylnym abażurem i stojakiem na gazety. Są też „kryształy” wyeksponowane w witrynach segmentu. Nie mniej uroku ma pokój dziecięcy – niewątpliwie należy do nieletniego „przodownika pracy” z obowiązkowym piętrowym łóżkiem. Odtworzono nawet łazienkę, a w przedpokoju stoi szafka z modnym w tamtych w tamtych latach koturnami i „plastikami”(letnie niby-baleriny z gumoplastiku).

Twórcy muzeum nie zapomnieli również o tym, że poza życiem codziennym toczyło się również to publiczne, a nawet polityczne. Odtworzono gabinet dygnitarzy z charakterystycznym czarnym telefonem i biurkiem kryjącym w szufladach alkoholowe niezbędniki. Aby podróż w czasie była bardziej realistyczna, w ramach jednej z ekspozycji można zasiąść za kierownicą trabanta, a innej – napisać list na prawdziwej maszynie.

Cieszę się, że to muzeum tak pozytywnie mnie zaskoczyło. Odbyłam przyjemną podróż w czasie, a dodatkowo nadrobiłam zaległości z powojennej historii Niemiec.

Na koniec trochę konkretów. Muzeum mieści się w ścisłym centrum. Idąc z Alexander Platz w kierunku Bramu Brandenburskiej, schodzimy na bulwary przed Katedrą. Czynne jest codziennie od 10 do 20; w niedziele do 22. Bilet normalny kosztuje 9,50 €, ulgowy 6€. Można je tez nabyć online.

Mam nadzieję, że zachęciłam Was do wizyty w tym muzeum i wpiszecie ja sobie na listę „Must see in Berlin”. A może kto już tam był? Jeśli tak – jakie wrażenia?