Przeglądasz kategorie

Zjedz i wypij

Dla ciała Do zjedzenia Wrocław gastronomicznie Zjedz i wypij

Do zjedzenia we Wrocławiu. Stół na Szwedzkiej

20 kwietnia 2023

O Stole na Szwedzkiej usłyszałam pierwszy raz jakieś 4 lata temu. Mocno zainteresowała mnie koncepcja miejsca, gdzie serwowane jest jedzenie w zasadzie na życzenie, bez wyboru z karty. Jak zawsze, wszystkim znajomym rozpowiadałam o tym pomyśle. Z czasem znajomi wracali do mnie z pozytywnymi recenzjami z tego miejsca, po po pierwszej albo i kolejnej wizycie. Pomimo starań, samej nie udawało mi się dotrzeć na Szwedzką. Aż do lutego, kiedy to w ramach prezentu urodzinowego dostałam voucher – do Stołu właśnie.

Tym razem nie było ociągania i wizytę udało się uskutecznić bardzo szybko, co jest o tyle zaskakujące, że zazwyczaj na termin czeka się około miesiąca. W naszym przypadku było łatwiej, bo padło na środek tygodnia i do tego godziny bardziej popołudniowe niż wieczorne.

Dotarliśmy; w składzie trzyosobowym i bardzo rozstrzelonym jeśli chodzi o preferencje żywieniowe i możliwości konsumpcyjne. Był „Niejadek” z zamiłowaniem do kuchni włoskiej doświadczanej przez wiele lat w słonecznej Italii, był „Mięsożerca” lubiący mięsa tłuste i podroby, z elastycznym żołądkiem. I byłam ja, wegetarianka, kochająca pond wszystko ziemniaki, szparagi, karczochy i kuchnię arabską.

O tych swoich gastronomicznych sekretach opowiedzieliśmy szefowi kuchni, który zaczął przepytywać nas jakieś 30 minut po tym, jak zasiedliśmy do stolika. Wywiad został zebrany, otrzymaliśmy zamówione wcześniej napoje (fantastyczne wina) i znów zaczęło się oczekiwanie. Tym razem było dłuższe, bo około godzinne, i okraszone widokiem i zapachem z kuchni.

W końcu przyszedł i czas na nas. „Niejadek, który wyspowiadał się ze swoje kuchni włoskiej, chęci na sałatę i krewetki…otrzymał sałatę w stylu Cezar z kilkoma krewetkami. Można powiedzieć, że oczekiwania zostały spełnione.

Sałata z krewetkami

Sałata z krewetkami

Następnie podano danie „Mięsożercy” czyli wątrobę cielęcą i ogony wołowe; te ostatnie w formie „falafela”. To wszystko na musie z topinamburu. Jak miało się okazać – to nie był koniec. Smakosz mięs wszelakich został uraczony też rodzajem ceviche z kalmara.

Wątroba i ogony

Wątroba i ogony

Ceviche z kalmara

Ceviche z kalmara

Ja również otrzymałam dwa dania. Pierwszym była sałatka na bazie rozmaitych strączków, z wyrazistym serem, granatem i intensywnym dressingiem. Daniem głównym były…ziemniaki na wiele sposobów, czyli: puree ziemniaczane z kwaśną śmietaną, kluski ziemniaczane, pieczony topinambur i skorzonera.

Sałatka

Sałatka

Ziemniaki z ziemniakami

Ziemniaki z ziemniakami

 

Jako że wielkość porcji nie nadwyrężyła naszych możliwości – porosiliśmy o deser. Tym razem nie było już koncertu życzeń. Dostaliśmy, podobnie jak goście przy sąsiednim stoliku, trzy różne desery: panna cottę, sernik nie-pieczony i fondant.

Zjedliśmy ze smakiem. Zapłaciliśmy –  tu ważna uwaga: vouchery nie obejmują napoi alkoholowych. I wróciliśmy do domu.

I tak, dzięki wspaniałomyślności znajomych, zrealizowałam jedno ze swoich snów gastronomicznych. I chyba trochę żałuję, że nie pozostało jednak w sferze marzeń.

Dla ciała Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Niby-mięso czyli zielone oszustwo

3 stycznia 2020

Dzisiaj zabieram się z mój ulubiony „wegetariański” temat  czyli zieloni naśladowcy mięsnych potraw. Mam na myśli wszelkie smalce z fasoli, gulasze z soczewicy, flaki z boczniaków i wegańskie schabowe. Wszystko te tradycyjne potrawy, które jarosze mieli odwagę ukraść z normalnej kuchni i zbezcześcić zamieniając ich  mięsne składniki na warzywne. Często spotykam się z pytaniem – jakim prawem i dlaczego? Dlatego dzisiaj postaram się odpowiedzieć na te pytania czy wręcz odeprzeć zarzuty. Zaczynajmy.

 

Źródło wegetarianizmu

Nie mam tutaj na myśli początków całego ruchu, raczej powody dla których poszczególne osoby decydują się na rezygnację z jedzenia mięsa. Jest ich wiele. Jedni wykluczają mięso z diety w ramach młodzieńczego kaprysu – żeby być zwyczajnie na przekór (jak ja w czasach gówniarzerii). Innym zwyczajnie mięso nie smakuj, wolą zielone i już. Jeszcze inni, obserwując własny organizm doszli do wniosku, że spożywanie padliny im nie służy. Po kotlecie czują się ciężko, a po steku mają wzdęcia. I rezygnują. Są też tacy, którzy odstawiają parówki, fisch&chips czy hamburgera ze względów etycznych. Nie chcą przykładać ręki do cierpienia zwierząt. Jest też grupa, do której sama (finalnie) należę,  której przedstawiciele wiedzą, że ani kiełbasa, ani sznycel ani też filecik, do najzdrowszych produktów nie należy i spokojnie można funkcjonować bez.  I to właśnie te trzy  ostatnie grupy często posuwają się do oszustwa w postaci warzywnego smalcu, kotleta czy hamburgera. Zwyczajnie lubią ten posmak, formę i konsystencję. Czasem przyśnią się im flaki czy gulasz. I wtedy sięgają po „oszustwo”. I co w tym złego? Przecież to nie ich wina, że ulubione potrawy muszą wykreślić z menu z powodu pochodzenia czy konsekwencji.

 

Wsparcie dla początkujących

Tym razem chodzi o sytuację, gdy niby-mięsne potrawy mają pomóc początkującym wegetarianom. Bo początki są trudne. Jasne, zdarzają się osoby, które z dnia na dzień rezygnują z mięsa i zupełnie wymazują z pamięci zapach i smak bekonu, zachwycając się surowym jarmużem czy kaszą w tysiącu odmian. Ale są też tacy, dla których przejście na zieloną stronę jest trudniejsze i zajmuje nieco czasu. I to im właśnie, na początku tej drogi pomagają wegańskie kotlety czy sojowe parówki. Część z nich z czasem odpuści i pokocha surowy jarmuż, inni jeszcze długo będą się wspomagać i urozmaicać dietę niby-kiełbasą. I nie ma się co burzyć – na tej relacji nie traci ani wegetarianin ani oszukany smalec.

 

Czyste lenistwo

Na koniec argument najbardziej ludzki czyli lenistwo. Skoro istnieje coś w formie krążka, w chrupiącej panierce, smażone na oleju, urozmaicające  talerz z drugim daniem i to coś, ma już nazwę – kotlet, po co szukać nowej zbitki liter dla tego samego krążka ale z selerem czy kalafiorem w środku? Wiadomo przecież czego się spodziewać – będzie okrągłe i chrupiące. A wprawiony mięsożerca wyczuje, w czym rzecz. Podobnie ze smalcem. Białe smarowidło, nie do końca aksamitne z chrupiącymi okruchami. Co z tego, że białe nie ze świńskiego tłuszczu tylko z fasoli, a w zębach chrupie wędzona śliwka czy cebula? Rozprowadza się na chlebie tak samo. Poza tym, jeśli mamy się czepiać szczegółów, to mięsożercy też nie są bez językowej winy. Bo jeśli wierzyć słownikom i encyklopediom, szynką poszczycić się może tylko świnka, a kabanosa można robić tylko z kabana czyli wieprza. Co w takim razie z szynką z indyka czy drobiowym kabanosem?.. No?.. Było się czepiać?

 

Przyszłościowo

Na etapie badań i eksperymentów ale daleko posuniętych są prace mające na celu stworzenie/wyprodukowanie/wyhodowanie mięsa komórkowo. Co to oznacza? Za jakiś czas będzie można wciągnąć hamburgera z wieprzowiny, która nigdy nie doświadczyła świńskiego życia czy stek z kobe nigdy nie biegającej po pastwisku krowy. Będzie smakować jak mięso, mieć jego strukturę i właściwości. Różnica będzie polegała tylko na tym, że przy jego stworzeniu/produkcji/hodowli nie ucierpi żadne zwierzę. Pojawi się pytanie – jak nazwać ten produkt? Czy to znów będzie oszustwo? Kim będzie osoba opierająca na nim dietę?

 

Wszystko jest kwestią nazewnictwa,  a nazwy powstają w głowie. Ludzkiej. Dlatego może zamiast czepiać się szczegółów, lepiej zastanowić się nad zmianą nawyków żywieniowych.

 

Dla ciała Filozoficznie Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Wegetarianka w kaszmirowym swetrze cd.

18 listopada 2019

Dawno już nie było wegeteriańskich wątków, dlatego dzisiaj trochę scen z bezmięsnego życia. Wbrew pozorom sprawa tak osobista, jak sposób odżywiania, może wzbudzać nie tylko ciekawość ale też kontrowersje. Z resztą – sami poczytajcie.

„To co ty jesz, jeśli nie jesz mięsa?” – to klasyk, który zna chyba każdy wege. Tak, jakby dieta nie-jarosza opierała się w 100% na mięsie i jego przetworach. Na śniadanie parówka, na obiad schabowy, na kolację kiełbasa. Czy ktoś z Was, nie-wege,  tak się odżywia? Nie sądzę. Jecie przecież owsianki, kluski, placki, naleśniki, makarony itp. No i ja właśnie to jem. Mało tego. Jem rzeczy, o których Wam się nie śniło. Pasztet z pieczarek i kaszy gryczanej (by Jadłonomia), pasta z fasoli i pieczonego czosnku czy flaki z boczniaków. Jedliście? No właśni – a ja jadłam i jem!

„Ale ryby to chyba jesz?” albo dla odmiany „To ryb też nie jesz?” – wypowiadane z kompletną dezaprobatą. Aż korci żeby odpowiedzieć: „Jem, Przecież dzisiaj ryby to już nie mają mięsa tylko plastik i metale ciężkie”. Zdumiewające, jak szybko ryba w ludzkim umyśle przechodzi przemianę. Jak długo macha płetwą ogonową w rzece czy akwarium, tak długo jest zwierzątkiem; gdy tylko wyjąć ją z wody – to już nawet tkanki mięśniowej nie ma. Cudowne przemienienie, co? A zupełnie poważnie – ten tok myślenia, to prawdopodobnie spadek po “diecie katolickiej”, w której w piątki nie jada się mięsa ale ryby jak najbardziej. Swoją drogą – ten temat też musze zgłębić. Będzie wpis o piątkowej rybie bez mięsa 😉

„Ale to nie mięso, to kurczak!” – to jak dla mnie większe przebicie niż bezmięsna ryba. I na to nie znajduję już naprawdę żadnego wytłumaczenia. Serio, serio. Żeby jeszcze podciągnąć pod to cały drób…ale jakoś kaczki, gęsi czy indyka, nikt mi nie oferował, za to kurkę to jak najbardziej. A to przecież, idąc w spożywczą nomenklaturę – może i filet być i szynka 😉

„Mięsa nie jesz ale buty/torebkę/kurtkę skórzaną nosisz!” – to wypowiadane z przekąsem, a czasem dziką satysfakcją. No właśnie – ja słusznie zauważono – „noszę”. Nie przeżuwam, nie zagryzam, nie połykam czy oblizuje tylko noszę. Bo dla mnie wegetarianizm to sposób odżywania. Nie styl ubierania czy praktyka duchowa tylko zwyczajnie rodzaj diety. I tyle. Było już kiedyś o tym, że dla mnie to co pakuję do ciała jest tak samo ważne jak to, co na tym ciele noszę. Nic się w tej materii nie zmieniło.

A jak u Was? Jecie mięso czy nie? A może znacie jakieś wege-klasyki. Podzielcie się – chętnie poczytam,

Dla ciała Zjedz i wypij

Rumowisko

17 stycznia 2019

Nie będzie o ruinach ani burzeniu. Będzie o rumie. W ramach obalania stereotypów. Bo przyznajcie sami, co pierwsze przychodzi Wam do głowy, gdy słyszycie słowo” rum”? Butelka made in Słowacja tudzież Czechy i jej zawartość dolewana do herbaty w zimowe wieczory da rozgrzewki. Sama tak długo myślałam, aż nie spróbowałam prawdziwego rumu. I rozsmakowałam się w tym trunku do tego stopnia, że „przebił” ulubione izraelskie wino. Dlatego dzisiaj w ramach obalania stereotypów będzie o rumie. Tym prawdziwym.

Ten marynarski trunek narodził się jak wszystko w starożytnych Indiach i Chinach. Do Europy trafił wraz kulturą arabską – pierwsze „europejskie” plantacje trzciny cukrowej mieściły się na terenie dzisiejszej Hiszpanii. Stamtąd sadzonki tej rośliny razem z Krzysztofem Kolumbem trafiły do Ameryki Środkowej, gdzie w XVII wieku rozpoczęto produkcję rumu. Dokładnie rozpoczęto produkcję cukru trzcinowego, a z odpadów powstałych przy produkcji wytwarzano rum. Tradycja mówi, że pierwsze destylarnie powstały na Barbadosie. To właśnie karaibskie wyspy były miejscem, gdzie rozgościli się piraci – najwięksi miłośnicy tego trunku (patrz: kapitan Jack Sparrow – „Why the rum is always gone?”) Ten bursztynowy trunek stał się tak popularny, że z czasem na królewskich statkach zastąpił piwo. Wraz z rosnącym w Europie zapotrzebowaniem na cukier, rosło też zainteresowanie i konsumpcja rumu. Pierwsze destylarnie powstawały w Nowym Jorku i Bostonie; kolejne na portugalskich wyspach (Madera, Madagaskar). Rum wytwarzano też oczywiście na wyspach karaibskich.

No właśnie – wytwarzano. Jak wytwarza się rum? Są różne sposoby, ponieważ w przeciwieństwie do np. whisky, nie ma jednej metody. Produkcja uzależniona jest od miejsca. Na Karaibach i w Brazylii produkuje się go z melasy, w procesie fermentacji. Kolejnym etapem jest destylacja (tutaj też brak standardowej metody), a następnie dojrzewanie.

I tu dochodzimy do sedna czyli aromatu i koloru, a te zależą od pojemników, w jakich rum leżakuje. I tak rum biały (czasem nazywany srebrnym) leżakuje najkrócej, bo do 12 miesięcy, najczęściej w zbiornikach ze stali nierdzewnej. Przed butelkowaniem jest filtrowany, co daje mu bardzo łagodny i delikatny smak. Przykładem może być Bacardi Superior, który idealnie nadaje się do drinków i koktajli. Rum biały produkowany jest najczęściej w Portoryko. Bardziej „kolorowy” jest rum złoty. Dojrzewa nieco dłużej – do trzech lat, a kolor zyskuje dzięki dębowej beczce, w której leżakuje. Tego lepiej nie kalać mieszaniem z sokami czy innymi dodatkami. Sam w sobie jest smaczny. I to właśnie ten rum popijał Ernest Hemnigway w El Floridita. Najlepsze złote rumy pochodzą z Kuby, Portoryko, Trynidadu i Barbadosu rzecz jasna. Tutaj moim faworytem jest Dos Maderas – najciekawszy smak ze wszystkich, które dotychczas spróbowałam. Do najcięższych aromatów należą rumy ciemne. One również leżakują w beczkach drewnianych, dodatkowo wypalanych. Proces ten trwa zdecydowanie dłużej, bo nawet 10-15 lat. Dzięki temu ich smak jest niepowtarzalny. Tutaj najlepszym przykładem będzie Agnostura 1824, 12-letni rum starzony, leżakujący w wypalanej beczce dębowej po amerykańskim burbonie. Nie będę rozwodzić się nad smakiem – bo nie miałam okazji go jeszcze poznać ale gdy tylko zdegustuję, na pewno podzielę się wrażeniami. Nie miałam też okazji próbować żadnego z tak zwanych „overproof”. To rumy o ostrym smaku, w których zawartość alkoholu sięga 60, a nawet 80%. Są one jednak mało popularne – również ze względu na cenę.

I na koniec wróćmy do wspomnianych stereotypów i rumu czechosłowackiego. Był taki czas w historii naszego kontynentu, kiedy na starym kontynencie rozpoczęto wytwarzanie destylatu z melasy buraków cukrowych. Tutaj kłania się właśnie Tuziemski Rum czy austriacki Stroh. Biorąc pod uwagę pochodzenie, ciężko się dziwić stereotypom 🙂 Na pocieszenie warto dodać, że po wejściu krajów produkujących ten alkohol do UE, nazwy trunków musiały ulec zmianie. Dlatego dzisiaj rum to rum czyli produkt powstały w trzciny cukrowej. Unijne normy spowodowały również, że z rynku zniknął mocny trunek w wersji prosto z karaibskiej destylarni, a na jego miejsce wszedł alkohol rozcieńczany wodą do 30-40%, który nadal jest rumem.


Dla ciała Zdrowo Zjedz i wypij

W kiełkach moc!

22 października 2018

Podstawą diety wegetariańskiej i wegańskiej są warzywa. W najróżniejszej formie. Najlepiej, gdy są świeże i zjadane na surowo. A kiedy będą najświeższe? Gdy wyhodujemy je sami. Nie trzeba zagonów marchwi, ziemniaków czy wielkich krzaków pomidorów, chociaż one byłby ideałem. Wystarczą kiełki lucerny, brokułu, fasoli mung czy rzodkiewki. Dlatego dzisiaj zachęcam Was do samodzielnego kiełkowania.

Kiełki rzodkiewki i rzeżuchy

Kiełki rzodkiewki i rzeżuchy

Co będzie potrzebne? Przede wszystkim nasiona. I to nie byle jakie. Koniecznie te opisane jako nasiona na kiełki. Tylko kupując właśnie takie, mamy gwarancję, że będą nadawać się do jedzenia. Inne, przeznaczone do tradycyjnego siewu mogą być zanieczyszczone pestycydami czy środkami grzybobójczymi, które rzecz jasna są szkodliwe dla naszego organizmu. Odpowiednie, przeznaczone do kiełkowania nasiona można kupić w sklepach ze zdrową żywnością. Co raz częściej pojawiają się też w supermarketach czy dyskontach. Ja zaopatrzyłam się ostatnio w Lidlu w bardzo ciekawe mieszanki.

Ok, nasiona już są. Co jeszcze jest potrzebne? Odpowiednia naczynie do „produkcji”. I tutaj są trzy szkoły czy inaczej trzy sposoby:

  • kiełkownica – czyli pełen profesjonalizm 🙂 najbardziej popularna jest chyba szalkowa, sama taką właśnie posiadam. Składa się z trzech albo i więcej, nakładanych na siebie pojemników czyli szalek, które wypełniamy ziarnami i wodą. Ziaren powinno być tyle, by przykrywały powierzchnię i swobodnie oddychały. Wody dajemy mało; praktycznie tylko tyle, by nasiona były zroszone, nie pływały w niej. Nadmiar zostanie z resztą odprowadzony przez drenażową konstrukcję kiełkownicy
  • słoik  – czyli „domowa kiełkownica”; najlepszy szerszy, do którego łatwiej sięgną po gotowe już kiełki. Wieczko zastępujemy kawałkiem gazy zamocowanej gumką recepturką wokół szyjki. Zabezpieczy ona nasiona, a później kiełki przed wypadaniem podczas codziennego płukania
  • wata- to najprostszy sposób  i chyba wszystkim znany dzięki wielkanocnej rzeżusze; na płaskim talerzyku rozkładamy warstwę waty/ligniny/płatków kosmetycznych, na których rozkładamy nasiona i to zraszamy. Prościej się już nie da.

Kiełkownica i nasiona do kiełkowania

Kiełkownica i nasiona do kiełkowania

Poza nasionami  i pojemnikiem potrzebne jest też światło i temperatura czyli odpowiednie miejsce. Na początku lepiej jeśli jest to stanowisko zacienione, później można przenieść uprawę w jaśniejsze miejsce. Zbyt niskie temperatury spowolnią wzrost, zbyt wysokie będą wysuszały kiełki.

O czym należy pamiętać?

  • regularnie płuczemy kiełki – ja robię to nawet 3 razy dziennie
  • nie przelewamy ich – gdy stoją w wodzie istniej duże ryzyko, że zaczną pleśnieć
  • nie wysuszamy – wysuszone kiełki przestają rosnąć i żaden z nich pożytek
  • zbiory możemy przechowywać w zamkniętym pojemniku w lodówce nawet kilka dni, oczywiście też je przepłukujemy
  • nie jemy kiełków, które złapała pleśń czy grzyb, wyglądają na przywiędłe czy nieciekawie pachną
  • JEMY ICH JAK NAJWIECEJ BO TO BOMBA WIATMINOWA!

A Wy jecie kiełki? Kupujecie w sklepach czy wytwarzacie sami? Chętnie poczytam o Waszych doświadczeniach w temacie – może sama się dokształcę 🙂

Dla ciała Zdrowo Zjedz i wypij Życiowo

Weganka w butach ze skóry

13 sierpnia 2018

Przyjęło się, że jeśli weganin/wegetarianin,  to od razu wojujący ekolog w lnianych koszulach, wyznający buddyzm, stosujący się do zasad zero-waste i praktykujący jogę. Wystarczy, że powiesz: „Nie jem mięsa” i od razu trafiasz do odpowiedniej szufladki. Nikt nie pyta, dlaczego, po co  i z kim. To oczywiste, że nie jesz, bo mając naście lat przeszedłeś okres buntu wobec całego świata, chciałeś jakoś zaakcentować swoją inność i zbuntowałeś się przeciwko niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt. I tak już Ci zostało. Koniec. Kropka. Dalszej dyskusji brak.

A ja jednak podyskutuję bazując na własnym przykładzie. Wychowałam się na wsi, gdzie od początku było wiadomo, że jajko znosi kura, krowę trzeba doić żeby było mleko – docelowo masło i sery, koń to zwierzę głównie pociągowe, a los świń też jest przesądzony. I pomimo tej całej celowości nigdy nie widziałam, żeby zwierzęta z gospodarstwa moich dziadków nie były szanowne. Zawsze nakarmione, zadbane, oporządzone. Ba, w Wigilię Bożego Narodzenia dostawały kawałek opłatka, bo babcia zawsze powtarzała, że to też boże stworzenia. Była w tym wszystkim jakaś równowaga. A ja w tę równowagę się wpisywałam. I tak długo jak mieszkałam w domu, jadłam mięso, sery, jajka i truskawki ze śmietaną. A później przestałam. Nie dlatego, że nagle dorosłam, przejrzałam na oczy i zobaczyłam w tych zwierzętach istoty o równych sobie prawach, które ktoś beznamiętnie morduje i nakłada sobie na talerz. Dorosłam i zobaczyłam, że to, co w siebie pakuję w ramach odżywiania (czytaj: mięso), to niekoniecznie produkt, którego mój organizm potrzebuje.

Autorka (w bieli), w czasach wczesnej młodości, gdy namiętnie konsumowała produkty odzwierzęce – głównie mleko.

Jestem egoistką, jeśli chodzi o mój organizm. Mam świadomość, że jeśli chcę by moje ciało posłużyło mi przez kolejne lata, muszę o nie dbać. Nie tylko zewnętrznie ale i wewnętrznie. A zajadanie się stekami, kurczakiem i szaszłykami z grilla na pewno mu nie służy. Lepiej dla niego, a tym samym dla mnie, zjeść sałatkę, strączki czy miskę owoców. Bo mój organizm woli właśnie to. A skoro woli, to tym go karmię. I dlatego nie jem mięsa.

Ale wiem też, że mój organizm nie lubi kontaktu z tworzywami sztucznymi. Nie znosi zapachu kleju używanego do produkcji szmacianych balerin za 30 PLN w Chinach. Nie przepada, gdy ociera go torebka czy plecak z syntetyku czy ciężko mu oddychać, gdy zgrzeje się zimą w „plastikowej” kurtce. Dlatego ubieram go w skórzane buty, które noszę po 5-6 lat. Korzystam ze skórzanej torebki, której paski nie ocierają mi skóry. A zimą zakładam wełniany płaszcz czy sweter z kaszmiru i skórzaną kurtkę, żeby ciało się nie grzało i swobodnie oddychało.

A ja sama też lubię swobodnie oddychać czystym powietrzem. Nie tym zanieczyszczonym substancjami powstałymi z utylizacji torebek z ekoskóry czy przy produkcji kultowych „mellisek” (tutaj jeszcze warto pamiętać o wycince lasów pod plantacje kauczuku).

I przy tym całym moim egoizmie wierzę, że nie jedząc mięsa w jakimś minimalnym stopniu wpływam na ograniczenie jego produkcji.

Gdyby blog był bardziej popularny, z pewnością pod tym wpisem doświadczyłaby fali hejtu, ze strony „prawdziwych wegetarian”. Mam jednak ten luksus jakim jest mała popularność Namysłowskiej, a co za tym idzie – inteligentni czytelnicy. Zatem – czekam na konstruktywne opinie 😉

Dla ciała Zdrowo Zjedz i wypij

„A po ci dieta..przecież dobrze wyglądasz!”

16 lipca 2018

Chyba każdy, kto postanowił zmienić nawyki żywieniowe, zwiększyć aktywność fizyczną czy w ogóle „wziąć się za siebie” usłyszał przynajmniej pierwszą część zdania z tytułu tego wpisu. „Po co się odchudzasz!??! Przecież dobrze wyglądasz!”, „Na co ty narzekasz, co chcesz zmieniać – dobrze jest”, „Nie masz z czego zrzucać, nie przesadzaj!” No jasne. Przecież wszyscy wiedzą, co dla Ciebie będzie najlepsze i jak powinnaś jeść, jaką aktywność podjąć, a jakiej unikać; co Ci pomoże, a co zaszkodzi. I nie ważne, że pomimo „dobrego” w oczach otoczenia wyglądu łapiesz zadyszkę wchodząc na drugie piętro. Że gdy schylasz się mierząc buty w obuwniczym masz rumieniec na twarzy, chociaż „nie masz z czego zrzucać”. To wszystko się nie liczy, bo oni mówią, że jest dobrze. A jak jest naprawdę? 

Naprawdę ważne jest to, jak się czujemy w swoim własnym ciele z naszymi prywatnymi kilogramami i centymetrami. Od razu zaznaczam – ten post nie jest pochwałą i przyzwoleniem dla osób z nadprogramowych tłustym bagażem czy zachętą do restrykcji dla tych z BMI poniżej 18,5. Tworząc go, nie mam zamiaru krytykować czy ganić niczyich nawyków żywieniowych i aktywności lub jej braku. Chcę się raczej rozprawić z tym, co w głowie.  Bo tam bywa różnie. Wiem to na własnym przykładzie sprzed kilku miesięcy.

Przy wzroście 163 cm ważę 65 kg. Mieszczę się w normie. Gdy obliczam BMI, każdy internetowy kalkulator gratuluje mi wyniku i sylwetki. Jest ok. Co nie zmienia faktu, że mam potrzebę zmiany. Nie zapatrzyłam się na wychudzone motywatory na Pinterest z talią osy i pośladkami jak półkule globusa (to swoją drogą jedno z bardzo intrygujących zjawisk – chyba poświęcę mu osobny post, o ile sama to zrozumiem). Nie mam też aspiracji, by mieścić się w rozmiarze XS. Zwyczajnie czuję się źle w swoich 65 kilogramach. Wielka oponka na brzuchu nie utrudnia wiązania butów. Spodnie nie przecierają się w kroku od ocierających się ud. Guziki od koszuli nie rozpinają się na biuście. Praktycznie jest ok. Ale głowa mówi, że może być lepiej. Nie, że będzie łatwiej/ładniej bez tych 5 czy 7 kilogramów, w rozmiarze 36 i sześciopakiem. Ale jednak lepiej.

Do walorów „estetycznych” dochodzą te zdrowotne i kondycyjne. Że te chipsy to niekoniecznie takie zdrowe. Że w sumie 5 kilometrów można zrobić w 40 minut, a nie 1 godzinę 10. Że cholesterol i inne wartości mogą być bliżej dolnej niż górnej granicy.

Zaczynam wprowadzać zmiany. Tak, wiem – powinno się to robić stopniowo. Ale ja jestem taki narwany zero-jedynkowiec, że musi być wszystko albo nic, teraz albo nigdy. Wprowadzam zmiany w jadłospisie i zwiększam aktywność fizyczną. I zaczyna się….

„A ty co tak jak ptaszek?…Odchudzasz się?”

„I po co bym tak biegał w te i z powrotem. Chodzenie Ci nie wystarcza?”

„No wiesz, co..w Twoim wieku na rolkach jeździć?”

„Zdrowie, zdrowiem ale chleb też trzeba jeść”

„No ja wiem, że warzywa to same witaminy ale kotlet nie zaszkodzi”

„Zakwasy tylko z tego będziesz miała”

I tak ze wszystkich czterech stron świata. Mam wrażenie, że wszyscy wokół wiedzą lepiej, co dla mnie dobre/zdrowe/idealne. Motywatory jak nic. Czasem aż ciśnie mi się na usta odpowiedź na każde z tych pytań

„A ty co tak jak ptaszek?…Odchudzasz się?” – Nie, tylko zdrowo odżywiam.

„I po co bym tak biegał w te i z powrotem. Chodzenie Ci nie wystarcza?”  – Chodzić każdy potrafi, a ja lubię tak bez celu..

„No wiesz, co..w Twoim wieku na rolkach jeździć?” – A do jakiego wieku to dozwolone?

„Zdrowie, zdrowiem ale chleb też trzeba jeść” –  I co z tej białej bułeczki będę miała poza pustymi kaloriami?

„No ja wiem, że warzywa to same witaminy ale kotlet nie zaszkodzi” – I za bardzo nie pomoże, szczególnie tą panierką

„Zakwasy tylko z tego będziesz miała” – No nie będę..szybko znikają przy utrzymaniu aktywności

Ale kulturalnie powstrzymuję się przed odpowiedzią, która może spowodować kryzys znajomości. Nie przestaję jednak realizować swojego planu. Ograniczenia i granice, które sama sobie narzuciłam przestają uwierać, a stają się nawykami. Chipsy już nie kuszą. Dystans 5 kilometrów robię w 30 minut. Wyniki badań książkowe. Jest coraz lepiej. Niemal idealnie. I wiem dlaczego. Bo słuchałam głosu, który mam we własnej głowie, nie tych pomocnych komentarzy od całego otoczenia. Bo właśnie w tym tkwi powodzenie każdego przedsięwzięcia. Nie tylko tego związanego z wagą czy kondycją. Ale też nauki języka, ukończenia kursu czy studiów, dokształcania się, zrobienia prawa jazdy na motocykl czy przebiegnięcia maratonu. Słuchanie swojego własnego głosu. Sami wiemy, co dla nas najlepsze. Nikt nie czuje Twoich 65 kilogramów, zadyszki przy wchodzeniu po schodach czy zażenowania, gdy nie rozumiesz tekstu piosenki po angielsku tak dobrze jak Ty. I nikt inny tego nie zmieni, jeśli sam nad tym nie zaczniesz pracować. Niezależnie od głosów z zewnątrz.

A Wy? Słuchacie tylko swojego własnego szeptu czy może jesteście podatni na „dobre rady”? A może wręcz przeciwnie – macie koło siebie głos, który przytakuje Waszemu własnego i jest prawdziwym wsparciem?

Bez kategorii Dla ciała Filozoficznie Zdrowo Zjedz i wypij

Mini, zero, wege,eko czyli o popadaniu w skrajności

4 czerwca 2018

Na początek rozwinięcie tytułu – chodzi oczywiście o minimalizm, zero-waste, wegatarianizm i ekologia. Dla mnie to  pojęcia (trendy?) same w sobie oznaczajace jakąś skrajość. Myślałam, że tak jest u większości. Przekonuje się jednak, że niekoniecznie. I o tym właśnie dzisiejszy tekst, który ma trzy źródła: post Venili, spostrzeżenia koleżanki i moja własne dedukcja.

laptop, gazeta vegetables, okulary, zero waste na telefonie

Zacznijmy od wspomnianego postu, który ukazał się całkiem niedawno na blogu Venili Kostis. Autorka poruszyła bardzo ciekawy temat – napisała o minusach minimalizmu. I to, wg mnie bardzo nietypowych. Czy raczej takich, nad którymi nigdy się nie zastanawiałam, a jednak mnie dotyczą. Przede wszystkim wspomniane przez Venilę „urządzanie innym życia”. Na czym polega? Przyjeżdżasz w odwiedziny do rodziców/kuzynki/znajomych, wchodzisz do garderoby mamy/kuzynki/koleżanki i widzisz całe stery ubrań, kartony butów i półki wyładowane apaszkami, torebkami i innymi akcesoriami. Aż Cię kusi żeby to „ogarnąć”, przegospodarować. No zwyczajnie pozbyć się 90%. I już masz to na końcu języka ale widzisz, że mama/kuzynka/koleżanka dobrze się z tym czuje. Świetnie odnajduje się w swoim królestwie. Praktycznie nie ma rzeczy, która leżałaby odłogiem. I pewnie czułaby się zdecydowanie gorzej, mając tak jak Ty 3 pary dżinsów, 2 torebki i 3 pary butów na lato. Ona wie i rozumie, że da się żyć tak jak Ty żyjesz. Zaakceptuj to, że ona żyje inaczej i odpuść. Sobie i jej. Nie popadaj w skrajność minimalizowania.

Przyjaciółka, przerażona ilością wytwarzanych śmieci zainteresowała się popularnym ostatnio zjawiskiem „zero-waste”. Od lat segreguje śmieci, na zakupy chodzi z tekstylną torbą, nie bierze w sklepie jednorazówek. Chciałaby jednak czegoś więcej i zaczęła szukać w internetach. I tak trafiła do jednej z grup na fb, poświęconych właśnie życiu „zero-waste”. Tak jak przewidywała, znalazła tam sporo rad, odnośnie bardziej bezśmieciowego życia. Członkowie grupy dzielą się swoimi doświadczeniami, ci początkujący, szukają rady. Jest ok. Do momentu, gdy nie zaczyna się bezśmieciowa ortodoksja. Jedne z  dyskutantów pisze, że umył samochód z ptasich odchodów używając wielorazowego ręcznika i tradycyjnej gąbki. Po operacji wszystko przyniósł do domu i wyprał w 95 stopniach. Ma jednak wątpliwości, czy to wystarczające środki ostrożności  i czy aby nie powtórzyć czynności. Powiedzmy, że wątpliwości uzasadnione. Ale już koncepcja powtórnego prania czy – jak radzą inni: „Ja bym wyszorowała bęben prali sodą i puściła pusty przebieg z dużą ilością octu”, trochę wątpliwa. Ja rozumiem, że porządki z wykorzystaniem „środków” wielokrotnego użyciu. Że troka o zdrowie i higienę. Ale jest też ekologia i troska o środowisko. O zużycie  i marnotrawienie wody. O zużycie energii, która w PL niestety nie pochodzi jeszcze w większości ze źródeł odnawianych. O wykorzystane do mycia samochodu i prania detergenty, które wnikają w glebę. Nie popadaj w skrajność bezśmieciowego życia kosztem środowiska naturalnego.

Najpierw zaczęłam mimowolnie ograniczać szafę ze zbędnych ubrań. Później przyszła kolej na papierowe książki i całą resztę  „stojaków” i „kurzozbieraczy”. To nie było planowane. Jakoś tak samo z siebie wychodziło. Później przyszła – też jakoś tak naturalnie kolej na „zero-waste”; przy czym zmain poznałam nazwę i polecane metody, już sama przeszłam w praktykę. W tak zwanym między czasie pojawił się wegetarianizm. W moim przypadku ten sposób żywienia ma podłoże egoistyczne. Oczywiście los zwierząt, niehumanitarne ich traktowanie i sposoby „produkcji” są dla mnie bardzo ważne i jestem temu zdecydowanie przeciwna. Jednak równie ważne jest dla mnie moje własne ciało i to, czym go karmię i jak traktuję. Dlatego staram się go dobrze i zdrowo odżywiać i nie nadwyrężać trawieniem steków i filetów z antybiotykowego kurczaka. Dostarczam mu warzywa i owoce, karmię kaszami i ziarnami. Jem zdrowo. Ale bez szaleństwa. Nie jadłam nigdy chia, bo równie dobre jest siemię lniane. Nie krytykuję mięsożerców, bo uważam, że podobnie jak ja, mają swój własny pomysł na żywienie. Nie rezygnuję z wyjścia z przyjaciółmi pomimo, że to kolacja w stek-house; idę i zamawiam sałatkę podobniejak oni ciesząc się jedzeniem. Nie popadam w skrajność. I żyję.

A jak Wy żyjecie? Odnajdujecie równowagę między mini, zero, wege i eko? A może wszystko przychodzi Wam zupełnie naturalnie. Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń.

Dla ciała Zdrowo Zjedz i wypij

Zielona kuchnia niemiecka

20 marca 2018

Przeczytałam ostatnio ciekawy artykuł w niemieckim „Focus” – link tutaj. Autorka skupiła się w nim na weganizmie i wegetarianizmie. W ogóle sam artykuł ma intrygujący tytuł: „Weganizm, tylko moda czy coś więcej?” Poza oczywistymi tezami, które zna każdy, kto nie je mięsa, możemy zapoznać się z danymi statystycznymi, które dla zwolenników diety bezmięsnej są budujące. Postanowiłam podzielić się z Wami tą wiedzą, a przy okazji zajrzeć do niemieckiej kuchni.  Zacznijmy od artykułu i danych.

Osiem milionów Niemców uważa się za wegetarian twierdząc, że nie jedzą mięsa i kiełbas (wiem, że może zabrzmieć to śmiesznie ale autorka wyraźnie zaznacza ten podział). Nieco ponad milion mówi, że są weganami. Rygorystycznie przestrzegają zasad żywienia, rezygnując nie tylko z podstawowych, wszystkim znanych produktów odzwierzęcych ale też z produktów zawierających np. kwas karminowych czy wosk pszczeli. O skórzanej czy wełnianej odzieży nie wspominając.

To, że autorka sugeruje uznanie weganizmu za modę, może wynikać ze statystyk, wg których zarówno weganizm jak i wegetarianizm to zjawisko typowe dla pokolenia millenialsów. Statystyczny niemiecki weganin/wegetarianin to wykształcona kobieta (81%) w wieku 20-39 lat. Pytanie, na ile to pokolenie rzeczywiście chce być modne  i „inne”, a na ile jest po prostu świadome efektów diety opartej na produktach odzwierzęcych.

Liczba Niemców rezygnujących ze spożywania mięsa i jego przetworów systematycznie rośnie – od 2010 roku wzrosła o 15%. A że popyt napędza podaż, przybywa też restauracji typowo wegańskich i wegetariańskich. W samym Berlinie miejsc serwujących typowo wegańskie jedzenie jest 64. Coraz częściej też, w „normalnych” restauracjach, oferta dań bezmięsnych jest bogata i można dostać coś więcej niż sałatki czy makaron z pesto.

Jeśli chodzi o motywację – myślę, że jest podobnie jak w innych krajach. W zdecydowanej większości przemawiają względy moralne i etyczne. Tylko 8% respondentów przyznało, że zmiana diety podyktowana była względami zdrowotnymi.

A jak dieta wegańska czy wegetariańska ma się do tradycyjnej kuchni niemieckiej? No cóż..można powiedzieć, że jest sporym od niej odstępstwem. Mięsa i przetworów mięsnych jest w kuchni niemieckiej bardzo dużo. Stanowi ono podstawę niemal każdego posiłku. Na śniadanie podawane są po za jajkami w różnorakiej formie, półmiski z wędlinami i pasztetami. Do tego często sałatka z mięsem oczywiście. Obiad to też często pieczeń, sznycel, stek czy chociażby sos na bazie mięsa. Kolacja najczęściej przypomina zestawienie śniadaniowe, tyle że bez jajek.

Ta ilość mięsa w niemieckiej jest rzeczywiście duża ale trzeba pamiętać, że Niemcy nie jedzą samych wędlin i kotletów. Na talerzu zawsze jest miejsce na warzywa. Nawet jeśli „warzywo” sprowadza się do smażonych ziemniaków. A że te bardziej szkodzą niż pomagają. No cóż… Dla mnie samej zagadką jest, jak przy takim sposobie żywienia pozostają mimo wszystko sprawni i stosunkowo zdrowi do później starości. Ten temat musze jeszcze rozgryźć i na pewno o nim napiszę.

A jak u Was z mięskiem na talerzu? Preferujecie dietę warzywną czy raczej zbilansowaną i różnorodną jeśli chodzi o pochodzenie. A może mieliści okazję osobiście testować kuchnię niemiecką? Chętnie poznam Wasze opinie i doświadczenia w tym zakresie.

Dla ciała Zjedz i wypij

Jak chorować – krótka instrukcja obsługi

5 lutego 2018

Tekst w zasadzie powinien nosić tytuł „Jak chorować z głową” albo nawet „Jak nie zarażać”. Zostaniemy jednak przy pierwotnej wersji. Do napisania tekstu skłoniła mnie oczywiście aktualna sytuacja, również na własnym podwórku. Grypa rozpanoszyła się na dobre, wszyscy przeziębieni, kichają, smarkają i roznoszą bakterie. Marne szans, by ustrzec się przed chorobą, skoro sami chorzy tak ochoczo się swoim stanem dzielą. Przejdźmy jednak do sedna – jak chorować?

Przede wszystkim egoistycznie. W zaciszu własnych czterech ścian, z książką, w łóżku, regularnie wietrzonej sypialni. Mam świadomość, że nie da się (może niektórzy nie chcą) chorować w samotności. Wszak są współlokatorzy, rodzina itp. Ale w miarę możliwości warto ograniczyć kontakt do minimum, a co za tym idzie – zachować bakterie i wirusy dla siebie. Jaki sens ma przekazywanie ich dalej? No?.. Już samo pytanie brzmi głupio. Chociaż…czasem robimy to „nieświadomie”. Mam na myśli osoby, które chore, świadome swego stanu, często po wizycie u lekarza, zaopatrzone w odpowiednie leki i sugestie, twardo idą do pracy, w przekonaniu, że w ten sposób zbawią świat (czytaj: „Nikt mnie nie zastąpi/Mam zobowiązania/Wszystko się posypie beze mnie”). I tak sobie jadą do pracy. Kichają w autobusie, w windzie, przy biurku. Padają ze zmęczenia usiłując pracować przy wydajności bliskiej zeru. Przy okazji zarażają wszystkich dookoła i poczuciem spełnionego obowiązku wracają do domu w stanie gorszym, niż z niego wyszli. Następnego dnia organizm już się buntuje. Do pracy iść nie można. Ale nie jest to już egoizm – wszak do pracy nie idą też koledzy z biurka obok, dzień wcześniej obdarzeni mocną dawką wirusa. Brawo!

Jak jeszcze należy chorować? Przede wszystkim odpowiedzialnie. Jeśli już „stało się” i katar dociska głowę do poduszki, a przez gardło nie przechodzi nawet kostka czekolady, warto poddać się lekarskim zaleceniom. Wykupić leki, zażywać je wg wskazań. Tutaj moim ulubieńcem jest czarodziej „antybiotyk”. Uwielbiam. Szczególnie nasze rodzimą wiarę w jego skuteczność jako specyfiku na wszystko, zawsze i wszędzie. Przede wszystkim – antybiotyk musi być. Nie ważne, że nie jest konieczny. Że dobrze byłoby zrobić badanie, czy aby jest niezbędny i czy właśnie ten. Antybiotyk musi być. Bo co to za lekarz, co antybiotyku nie wypisał? Bez sensu. No cóż…nie wspomnę, że bardziej bez sensu jest przyjmowanie antybiotyku przepisanego przez lekarza ale tak „nie do końca”. No bo w sumie już mi lepiej, już się dobrze czuję, a co się będę truć, skoro już mi przechodzi. I tak sobie przerywamy przyjmowanie specyfiku (często wymuszonego na lekarzu), nie zdając sobie sprawy, jak bardzo sobie szkodzimy. Nie jestem lekarzem nauk medycznych ale..jeśli ktoś biegły w temacie, zaleca przykładowo „2x dziennie przez 8 dni”. To chyba oznacza, że właśnie tak należy stosować aby przyniosło efekt. To tak drobna sugestia…POza tym – to trochę marnotrastwo; no bo co zrobisz z połową blistra? Zostawisz sobie na następny raz? Weźmiesz, gdy przeziębienie wróci za parę dni?…

Chorować można też naturalnie. Chociaż tutaj raczej pokusiłabym się o „naturalne zapobieganie”. Co mam na myśli? Wraz z nadejściem sezonu grypowego, warto wzbogacić dietę w produkty naturalnego pochodzenia, które wzmocnią naszą odporność. Tak, przede wszystkim dużo witaminy C. Pamietajmy jednak, że plasterek cytryny wrzucony do gorącej herbaty nie pomoże. Jeśli już chcemy suplementować się cytrusami, nie kaleczmy ich wrzątkiem. Sok z cytryny lepiej sprawdzi się w połączeniu z letnią wodą i miodem. Nie zapominajmy też, że popularną cytrynę, jeśli chodzi o zawartość witaminy C, biją na głowę inne rośliny. Przykładowo, nasza lokalna dzika róża ma tego składnika 15 razy więcej. podobnie sytuacja wygląda z czerwoną papryką. Ta nie dość, że bogatsza w witaminę C, to jeszcze podana na ciepło, rozgrzewa. Co jeszcze? Kiwi, czarna porzeczka, natka pietruszki, brokuł, brukselka czy szpinak. Nie należy też zapominać o kiszonkach. Poczciwa biała kapusta z beczki to żródło witamin i odporności. A dla otwartych na nietypowe smaki – kurkuma. Najlepiej w postaci złotego mleka – jak to polecane przez Agnieszkę Maciąg. Tutaj sama zaświadczę – pasta z kurkumy działa!

A jeśli już mimo wszystko „wyglądamy niewyraźnie”, warto sięgnąć po metody z apteczki babci. Czosnek, imbir, cebula, burak, czarny bez, malina, młode pędy sosny. Wszystko to było kiedyś dla naszych babć i mam podstawą do syropów i: leczniczych mikstur, które szybko stawiały na nogi.

Mam nadzieję, że jesteście zdrowi, choroba Was się nie ima i  nie będziecie zmuszeni korzystać z sugestii i porad zawartych w poście. Gdyby jednak, pamiętajcie – chorować trzeba „z głową”