Przeglądasz kategorie

less waste

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Wegetarianka na codziennych zakupach

19 maja 2020

Punktem wyjścia do tego postu było wielokrotnie słyszane stwierdzenie, że zdrowe (zielone) odżywianie jest drogie i w ogóle życie eko to coś dla bogatych i rozpuszczonych millennialsów. Oczywiście absolutnie się z tym nie zgadzam. Raz – nie jestem bogata i rozpuszczona, dwa – nie łapię się do kategorii „millennials”. Ale… staram się żyć eko i jestem wege. I wbrew stereotypom nie kosztuje mnie to fortuny, nie tracę na to masę czasu, a zakupy robię we wioskowym markecie. Jak wyglądają i co się na nie składa – o tym poniżej.

Świeże zielone

Zaczynam zawsze na stoisku z warzywami, owocami i orzechami. W koszyku ląduje to, na co akurat jest sezon i mam ochotę. Patrząc na sklepowe półki można odnieść wrażenie, że jest sezon na wszystko – arbuzy, winogrona, śliwki i obowiązkowo hiszpańskie truskawki. Mając jednak na uwadze sezonowość i zdrowy rozsądek, sięgam po te najbardziej „prawdopodobne” do osiągnięcia na przedwiośniu, a są to jabłka. I tutaj też ważne – nie wybieram tych soczyście zielonych, wielkich izraelskich Golden Delicious ale krajowe – w moim przypadku niemieckie – Elstar czy Jonagold. Informacje, o tym, na co jest sezon można znaleźć w internecie. Ja posiłkuję się „kalendarzem” ściągniętym ze strony Salaterki. Polecam.

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Oczywiście nie da się przetrwać przedwiośnia tylko na jabłkach czy ziemniakach. Czasem robię odstępstwa i do koszyka wkładam też cytrusy czy szpinak. Decydując się na nie, wybieram te pochodzące z upraw położonych jak najbliżej i z jak najmniejszą ilością plastiku w ramach opakowania. Z resztą, jeśli to tylko możliwe, wybieram warzywa i owoce bez opakowań/siatek/tacek – pakuję je we własne, tekstylne woreczki, które uszyła mi mama.

W koszyku, niezależnie od pory roku lądują też warzywa korzeniowe.

Wiem, że jak na wege przestało powinnam kupować awokado i jarmuż ale ani za jednym ani tym bardziej za drugim nie przepadam, poza tym to pierwsze jakoś mało krajowe mi się wydaje.

Chrupiące

Następne do koszyka wędruje pieczywo. Tutaj, podobnie jak w przypadku zielonych, wybór ogromny, co nie zmienia faktu, że nie wszystko jest warte uwagi. Z całym szacunkiem dla przemysłu piekarniczego ale gdy widzę ciemne bułki zapakowane w szczelny worek foliowy z dwutygodniowy terminem przydatności do spożycia, coś mi mocno nie gra. Kupuję chleb ciemny, wieloziarnisty i niekrojony. Pakuję do swojego lnianego worka (dziękuję mamo) i to by było na tyle. Żadnych bagietek, bułek, drożdżówek. To zwyczajnie nie moje smaki.

Tego pieczywa też nie trafia do koszyka zbyt wiele, ponieważ zakochałam się w chlebie z kaszy gryczanej z przepisu Wincentyny i staram się go regularnie piec.

Sypkie i mączne

Tutaj mam na myśli kasze i makarony. Z kaszami nie jest łatwo – w Niemczech ciężko je kupić w ogóle, a jeśli już są, to na półkach „Bio”, czyli w koszmarnej cenie. Wszystkie kasze przywożę z Polski – gryczaną jasną i ciemną, jaglaną, pęczak. I na tym bazuję. Makarony to dla mnie wybór prostszy – staramy się ich jeść z K. mniej, dlatego jeśli już kupuję jakiś, to pod kątem wykorzystania go jako składnika sałatki. Wybieram kukurydziany, wieloziarnisty czy z ciecierzycy.

Na regale z sypkimi stoją też różnego rodzaju granulaty sojowe, tofu czy gotowe mieszanki do przygotowywania wegeburgerów czy innych falafeli. Po nie też czasem sięgam, chociaż preferuję kotlety domowej produkcji z kaszy i warzyw korzeniowych.

Z chłodni

Tutaj sprawa lekko się komplikuje. W chłodniach jest nabiał i wędliny. Wędliny kupuję – nie dla siebie, dla K.  chociaż on ostatnio woli kupić kawałek mięsa i samodzielnie go upiec. Ale jeśli już kupuję, to najczęściej salami i szynka parmeńska czyli najmniej przetworzone. Staram się też, by opakowania były jak najmniej szkodliwe dla otoczenia.

Podobnie jest z nabiałem. Jem go mało, w zasadzie tylko piję ayran; czasem jako dodatek do zup w postaci śmietany. Jak wybieram? Z certyfikatem, jak najbardziej lokalnie i najmniej plastikowo.

Przy chłodniach stoją też jajka ale one do koszyka nie trafiają. Jemy jajka polskie, ze znajomego podwórka, od kur padających ze zmęczenia po całym dniu spędzonym na łące. To chyba najbardziej wolny wybieg.

Z zamrażarki

Tutaj zatrzymuję się niemal przy każdych zakupach. Mrożone warzywa, mrożone owoce, mieszanki do zup. Najlepszy sposób, by jeść zielono, gdy wokół szaro.

Chemicznie

W tej części sklepu, gdzie znajdują się regały z chemią domową bywam rzadko, bo to też produkty, których zużycie jest mniejsze. Stąd zabieram do domu papier toaletowy z recyklingu oraz płyny do prania i mycia naczyń. Moje najnowsze odkrycie to seria Respect – rzekomo przyjazna środowisku. O ile chemia może być przyjazna komukolwiek.

I to by było na tyle. Jak widzicie, zakupy wege-eko nie różnią się jakoś bardzo od tych robionych przez zwykłego śmiertelnika. Rachunek też nie jest jakiś wysoki. Łapię się raczej na tym, że zaskakuje mnie ile płacą osoby stojące przede mną w kolejce z normalnymi zakupami. Ale o tym innym razem. A teraz podzielcie się swoimi spostrzeżeniami w kwestii wege-zakupów. Jestem bardzo ciekawa, jak to u Was wygląda.

Dla ciała Garderoba less waste Wegetarianka w skórze

Moje typy czyli polskie marki, którym jestem wierna od lat

27 stycznia 2020

Nie jestem modowym zwierzem. Zupełnie. A od kiedy przeszłam na minimalizm to już zupełnie niezakupowa i niemodowa jestem. Co nie zmienia faktu, że jednak coś na siebie muszę założyć, gdy wstaję z łóżka czy gdy wychodzę do ludzi. Dlatego kupuję. I, pomimo, że mieszkam w mieście, gdzie w czasie wyprzedaży można się naprawdę dobrze i niedrogo obkupić, rzadko korzystam z tych opcji. Nie mam takiej potrzeby, a gdy już taka konieczność się pojawia, zakupy robię w PL, ponieważ pomimo przeprowadzki do DE, pozostałam wierna polskim markom. I dzisiaj o nich.

Polskie marki

Polskie marki – Słoń Torbalski,        Big Star, Wojas

 

Spodnie na krótkie nogi

 

Nie jestem krasnoludkiem, ale też nie żyrafą. I ciężko mi kupić dżinsy, które wcisnę na swoje nieco szersze cztery litery ze świadomością, że nie będę ich musiała cztery razy podwijać. Jedyna marka, która jest w stanie ogarnąć moje gabaryty to Big Star. Ich spodnie pasują zawsze (no dobrze…jak się obżerasz przez święta, to nie pasują.. ale wtedy nie pasuje nawet dres XXL).  Jeszcze nigdy nie skracałam dżinsów u nich kupionych. Są idealne. Co ważne, mają wszystkie modele, których potrzebuje. A jestem bardzo wybredna – dopadają rurki o przekroju 3 cm,  spodnie z talią pod żebra, niby-modne niewykończenia czy bezpłciowe boyfriend’y. Jak widzicie, ciężko ze mną, a mimo to, dżinsy kupuję tylko u nich. W sumie nie tylko dżinsy. Ma też kilka t-shirtów z bawełny organicznej kupionych lata temu, które do dzisiaj nie straciły kształtu, koloru i rozmiaru. Podobnie jak skarpety. Zresztą o skarpetach z Big Stara pisała ostatnio Kameralna.

 

Buty z Podhala

 

Nie wiem, jakie pokolenie reprezentujecie, ale jeśli to 30 +/-, to być może pamiętacie „Relaksy”. Znienawidzone przez dzieci kozaki produkowane w Nowym Targu, w których nie szło się ślizgać. Nie miałam takich, ale wszyscy wokół mieli i bardzo im współczułam. „Relaksy” odeszły do lamusa wieki temu, by powrócić w wielkim blasku jakieś dwa sezony temu dzięki marce Wojas. I to jest właśnie druga polska firma, której jest wierna od lat. Zdecydowana większość butów, które noszę (poza sportowymi), to właśnie Wojasy. Najlepsze pod słońcem skórzane trzewiki, półbuty i baleriny. Z prawdziwej skóry, nieśmierdzące chińskim klejem, super wytrzymałe. O tym, jak są wytrzymałe świadczy fakt, że zakupy w Wojasie robię raz na rok, może dwa lata. Ostatnie miały miejsce początkiem stycznia, gdy szukałam następcy dla trzewików, który, po siedmiu latach noszenia nie mógł już pomóc nawet szewc (bo ja jestem z tego sortu, który nosi buty do szewca, nie do kontenera na śmieci)

 

Krakowski design

 

Wspominałam już kiedyś, że pomimo swoich wege-skrzywień, noszę ubrania i dodatki skórzane. Jeśli ktoś się w tym momencie burzy – zapraszam po wyjaśnienia tutaj. I teraz będzie o dodatkach właśnie, a dokładnie o jednym, czyli o torebce.  Gdy jeszcze byłam studentką krakowskiej Alma Mater, zakochałam się w torebkach ze Słonia Torbalskiego. Codziennie przechodziłam koło ich sklepu na ulicy Sławkowskiej i tęsknym wzrokiem patrzyłam na ceny, które były równe mojemu stypendium. Obiecywałam sobie, że gdy już będę dorosła i bogata, to Słonia Torbalskiego sobie kupię. I kupiłam. Pierwszego zaraz po rozpoczęciu pierwszej pracy. Przeżył ze mną 5 lat, by zaginąć w czasie przeprowadzki do Wrocławia. Drugiego jakieś 3 lata temu. Ten drugi jest ze mną do dzisiaj. To klasyczna, czarna jednokomorowa, torba z uszami lub jak chce K. „worek na zanętę”. Ponadczasowa  i pasująca do wszystkiego torebka. Chodzi ze mną do pracy, jeździ na zakupy i wakacje, nawet do Rzymu ją w marcu zabiorę – a co! Słoń Torbalski poza ponadczasowym designem to też solidny materiał i jeszcze solidniejsze wykonanie. Nie wyobrażam sobie innej torebki. Ta i tylko. Dosłownie, bo ja nie mam torebek na różne okazje. Mam tylko Słonia. No i plecak na laptopa, ale to już inna bajka.

 

A Wy? Macie swoje ulubione marki, którym jesteście wierni od lat? Chętnie poznam Wasze typy.

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Mniej „less-waste”

20 stycznia 2020

Na blogach, w postach na FB czy Instagramowych wpisach coraz częściej widzę wyliczanki, o tym jak ich autorzy są „less-waste” albo wręcz „zero-waste”. Chwalą się, że zrezygnowali z kawy na wynos w papierowym kubku, papieru śniadaniowego, a do pracy dojeżdżają rowerem niezależnie od pory roku. Przyznam, że bardzo się cieszę, że ludzkość wzięła sobie w końcu do serca problem nadmiaru/śmieci/plastiku itp. Sama jestem wyznawcą tej religii. Mam termiczny kubek, lunch-box i książki w wersji elektronicznej. Jednak oglądając czy czytając wspomniane już wpisy miewałam wyrzuty sumienia, że cały czas robię za mało. W końcu jednak mi przeszło. Stwierdziłam, że nie dam się zwariować. I dzisiaj będzie o tych moich śmieciowo-plastikowych grzechach

 

Kosmetycznie

Na pierwszy ogień pójdą płatki kosmetyczne do demakijażu. Nie potrafię się zdobyć na cięcie koszulek na strzępy i przemywania tymi resztkami twarzy, a później ich pranie. Wiem ile „kosztuje” produkcja płatków i z czym się wiąże, podobnie jak ich los po zużyciu. Dlatego staram się wybierać te najbardziej ekologiczne. Nie wymienię ich jednak na te wielokrotnego użytku, które de facto i tak muszę uprać.

W kosmetykę wpisuje się też symbol walki o czystość oceanów czyli patyczek do czyszczenia uszu. Wbrew otoczeniu i prasowej nagonce cały czas je mam. Już nie te plastikowe w przezroczystym pudełku ale biodegradowalne w tekturowym opakowaniu. Ale mam. Bo nie wyobrażam sobie wykonywania pewnych zabiegów higienicznych bez ich użycia. Tak, wiem, że są specjalne spreje do czyszczenia uszu – mam takowy. Niezależni od tego – patyczki zostają.

Zakupy w plastiku

Kupuję w plastiku. Gdy tak zdecyduję. Na zakupy spożywcze chodzę z koszykiem, w którym mam woreczki na owoce (uszyte przez mamę ze starych firanek) i takie same na pieczywo (też maminego autorstwa, z lnianych obrusów). Wybieram produkty sypkie w papierowych torebkach, kukurydzę czy groszek w słoikach zamiast w puszkach. Ale jeśli cena gruszek luzem jest dwukrotnie wyższa od tych w plastikowej siatce, biorę te drugie. Zamiast zwykłego proszku do prania w 5 kg kartonie kupuję płyn Frosch w plastikowym worku, który (worek) będzie się dłużej rozkładał ale wiem, że woda po praniu nie jest radioaktywna.

 

Komunikacja

Jeżdżę do pracy samochodem. Mam możliwość skorzystania z komunikacji publicznej, tyle że taka podróż trwa 3 razy dłużej. Tę drugą opcję wybieram, gdy wiem, że nie mam czasowych ograniczeń i planuję ogarnięcie kilku punktów w Berlinie, gdzie ani nie chcę truć spalinami tysięcy rowerzystów ani szukać godzinami miejsca parkingowego.

Na długich trasach (np. do Krakowa) raczej latam niż jeżdżę. Bo jest szybciej i taniej.  Oszczędzam. A to, co zaoszczędzę wykorzystuję na walkę z smogiem i plastikiem.

 

Nie jestem idealna i nigdy nie będę. Pewnie popełniam jeszcze steki innych „less-waste” błędów ale nie będę popadać w obłęd i biczować się z tego powodu. Nic kosztem własnego „ja” ani tym bardziej pod publikę

Dla ciała less waste Zdrowo

Wegetarianka i jej kosmetyczka

2 maja 2019

Jeśli wegetarianka, to pewnie ćwiczy* jogę, jeździ na rowerze, pije smoothie i używa tylko naturalnych kosmetyków, nietestowanych na zwierzętach, bez parabenów i innych “złych” składników. To opinia (nie chcę używać określenia stereotyp) jest bardzo powszechna. Ciężko z nią walczyć, szczególnie, że często wegetarianizm idzie w przez z jogą, rowerem i cała resztą „eko”. Często ale nie zawsze, czego jestem najlepszym przykładem. Bo jestem wegetarianką, praktykuję jogę (bo jogę się praktykuje, nie ćwiczy), jeżdżę na rowerze ale smoothie pijam rzadko, a do naturalnych kosmetyków podchodzę… powiedzmy, że zdroworozsądkowo i lekko egoistycznie. 

Pisałam już o naturalnych kosmetykach do codziennej higieny tutaj. I w tym względzie nic się nie zmieniło. Nadal jestem fanką arabskich mazideł, które uzupełniam tymi z własnego podwórka. I tak w łazience obok mydła Savon Noir jest jeszcze…Biały Jeleń. Tak, zwyczajne szare mydło. Nie wersja de luxe czyli z bursztynem, różą czy otrębami. Zwyczajna szara kostka pachnąca wątpliwie. Myję nim ręce i twarz. O tak, czuję te karcące spojrzenia i pytania o tonik/mleczko/serum itp. Odpowiadam – nie mam i miała raczej nie będę. Przerobiłam już przeróżne cuda, za 10, 50 i 100 PLN i nic nie dało widocznych efektów poza uczuleniem. Dopiero szare mydło w połączeniu z jeżykiem (taka mała gumowa szczoteczko-gąbka do mycia twarzy) odpowiednio dba o moją buzię.

Czy to wystarcza? I tak i nie. Do mycia – jak najbardziej, do uzyskania efektu „wow” – niezupełnie. Do pełni szczęścia stosuję jeszcze kremy. Dwa. jeden na noc, drugi na dzień. Ten na noc to aktualnie  Clarena Hyaluron 3D Elixir, a na dzieńteż Clarean ale Probio Balance Cream.Wcześniej, przez cztery miesiące były dwa inne, też marki Clarena. Dlaczego ta marka i te właśnie kremy? Bo tak wybrała moja kosmetolog,pani Aleksandra Węgrzyn z Zakładu Kosmetycznego Beauty Expert,  która od kilku lat zajmuje się moją twarzą i nie tylko. Ona najlepiej wie, co dla mnie najlepsze. Nie szukam w drogeriach, nie testuję darmowych próbek z gazet, nie słucham poleceń znajomych. Krem się kończy (zazwyczaj równo z porą roku), a ja odbieram z gabinetu nowy. Szczerze mówiąc, nie patrzę nawet na jego skład czy zalecenia. Wiem, że będzie dobry. I muszę przyznać, że jeszcze się nie zawiodłam. Żaden z kosmetyków dobranych przez Panią Aleksandręmnie nie uczulił, nie podrażnił skóry twarzy. Żaden nie trafił do kosza czy nie stoi na półce nieużywany. Każdy z nich jest dobrany dokładnie pode mnie. Niestety nie zawsze tak było.

Kiedyś kremy dobierałam sama. Oj, to była maskarada. Cała masa pojemniczków, pudełeczek, tubek i słoiczków, a na twarzy barwy wojenne wywołane uczuleniami. Przerabiałam też fazę „naturalne i polskie”, sprawdzając na etykietce czy aby naturalne, zdrowe, eko itd. Była ona efektem zmiany trybu/stylu życia na bardziej „uważny” i przyjazny naturze. I tak w zasadzie jest do dzisiaj. Staram się ze wszystkich sił być eko i less-waste ale – jak już wiele razy wspominałam na blogu – ze zdroworozsądkowym podejściem. I tak jest właśnie z kremami. Oczywiście, że mogłabym stosować kremy bez zawartości jakiejkolwiek chemii, myć włosy octem czy siemieniem lnianym, a zamiast antyperspirantu stosować ałun. Byłoby100% eko ale czy ja byłabym 100% zadowolona? Nie. Raz, że to nie są dla mnie komfortowe w stosowaniu rozwiązania. A dwa – śmiem wątpić w skuteczność ich działań. Tak jak ałun, nie ogranicza wydzielania potu, tak krem złożony z naturalnych olejków, gliceryny i ekstraktów roślinnych, nie będzie w pełni skuteczny.I jeśli nawet na początku miałam jakiekolwiek wątpliwości, szybko się ich pozbyłam, ufając opinii eksperta czyli Pani Aleksandry, która wytłumaczyła mi, że:

„Współczesna kosmetologia jest bardzo prężnie rozwijającą się dziedziną nauki. Każdy specjalista wie, że nawet najlepsze naturalne składniki, nie przyniosą skórze wiele korzyści jeśli nie zastosujemy odpowiednich nośników substancji aktywnych np. liposomów. Naturalny antyoksydant jakim jest dobrze wszystkim znana witamina C nawet zastosowana w stężeniu 100 % bezpośrednio na skórę nie przyniesie nam żadnych dobroczynnych efektów. Jest ona bowiem bardzo niestabilna i szybko utlenia się po kontakcie z promieniami UV. Jeśli jednak zamkniemy ją w nośniku liposomowym wystarczy, żeby jej stężenie wynosiło 0,5% zostanie ona przetransportowana do skóry właściwej. Tam dopiero ulegnie przekształceniu w formę aktywną i zadziała wielokierunkowo.”

Dlatego, wbrew stereotypom i naganom wzrokowym pozostanę przy kosmetykach „niekoniecznie-super-eko-zero-waste”. Najważniejsze, że działają, a ja nie produkuję śmieci wrzucając do kosza kolejny nietrafiony produkt.

A jak z tym u Was? Stosujecie tylko naturalne kosmetyki, eksperymentujecie? Czy może macie swoje sprawdzone typy? Chętnie je poznam.

Dla ciała less waste Zdrowo

Płynie w Was błękitna krew?..

12 listopada 2018

Wbrew tytułowi, nie będzie o szlacheckim pochodzeniu ale o okresie. Menstruacji, miesiączce, „tych dniach” kiedy kobieta cała w skowronkach chętnie idzie na zakupy, by przymierzyć setki par białych spodni, umawia się na wieczorne wyjście ze koleżankami, chętnie biega w obcisłych legginsach, ewentualnie wywija na parkiecie z figlarnie powiewającą spódnicą, która ukazuje jej białe majtki. Tak przynajmniej tą rzeczywistość obrazują reklamy dodając jeszcze slajdy z podpaską polewaną błękitnym płynem z probówki albo animację tamponu, który też powiększa się od niebieskiej cieczy znikąd. 

A teraz rzeczywistość. Czyli w większości przypadków tabliczka czekolady, koc, kanapa, książka i Netflix. Tak to najczęściej wygląda. Są siłaczki, które radzą sobie bez tych wspomagaczy. Ale ich też dotyczy ciąg dalszy czyli krew koloru czerwonego i tampon tudzież podpaska. Norma i standard, które znam z autopsji. Nie walczyłam z tym, bo to przyroda nieunikniona. Niemniej jednak od kiedy stałam się przewrażliwiona na punkcie ekologii, minimalizmu i wszelkich less-waste, mocno zaczęłam się zastanawiać nad drugą stroną medalu czyli zużytymi materiałami higienicznymi i ich powstawaniem.

Zacznijmy od początku czyli od produkcji. Tak naprawdę nie wiemy z czego powstają. Na opakowaniu nie ma „składników” ani opisu procesu wytwarzania. Nie wiesz, co sobie pakujesz w majtki albo jeszcze głębiej. Skądś jednak bierze się ich śnieżnobiały kolor, delikatna struktura i przyjemny zapach. W przypadku tamponów to chlorowana bawełna. W przypadku podpasek…plastik. No tak, nic innego. Miły, ładny i delikatny ale jednak sztuczny. To początek. A jeśli to plastik, to ile będzie się rozkładał? Co z niego powstanie w wyniku spalania? Sami widzicie, że nie wygląda to dobrze. Szczególnie, że – jeśli wierzyć statystykom – zdrowa kobieta zużywa w ciagu całego życia 15 000 tamponów lub podpasek. Góra śmieci. Bynajmniej nie niebieskich 😉 Dlatego zaczęłam szukać alternatywy i tak trafiłam na trzy opcje: bambusowe tampony wielokrotnego użytku, tampony-gąbki również wielokrotnego użytku, bawełniane podpaski również wielokrotnego użytku i kubeczek menstruacyjny. Pierwsze trzy opcje odpadły bez testowania. Jakoś nie jestem w stanie wyobrazić sobie wielokrotnego używania tamponu czy prania wkładki z podpaski. Nie będę negować ich skuteczności czy wpływu na środowisko naturalne, bo zwyczajnie nie przerobiłam tematu na własnej skórze.

Kubeczek menstruacyjny wielokrotnego użytku

Kubeczek menstruacyjny wielokrotnego użytku

Mogę się jednak wypowiedzieć na temat kubeczka, który przetestowałam i po testach używam. Na początku nie byłam do końca przekonana i wydawało mi się, że to raczej mało skuteczne i awaryjne rozwiązanie. Pomijam wątpliwości pt. „Jak to założyć?!?!?…” Zaryzykowałam jednak i kupiłam. Aplikacja nie jest trudna. Nie będzie tutaj filmiku instruktażowego, plansz i slajdów. Szczegółowa instrukcja jest dołączona do kubeczka. Podobnie jak woreczek, a często też mały pojemnik, w którym należy kubeczek wyparzyć przed i po cyklu stosowania. A w trakcie? Wystarczy mycie w bieżącej wodzie i regularne opróżnianie. I jest ok. Nie cieknie, nie uwiera, nie odstaje, nie podrażnia, nie ląduje w śmietniku po jednym użyciu, nie jest bielony chlorem. Powstaje z silikonu medycznego, który jest co prawda materiałem sztucznym, niemniej jednak biorąc pod uwagę jego wielokrotne użycie, nie tak uciążliwym dla środowiska, jak wytworzenie tamponu czy podpaski. Jest tylko jeden feler. Niezależnie od tego jaki kubeczek wybierzecie, zbierająca się w nim krew nigdy nie będzie niebieska 🙂

Będę szczęśliwa jeśli ten post przekona chociaż jedną osobę to przetestowania alternatywy dla tradycyjnych środków czystości. Nie ważne, czy to będzie kubeczek, bawełniana podpaska czy bambusowy tampon. Ważne, by nie wylądowało to w śmieciach po jednym razie. A może już testujecie czy używacie? Chętnie poznam Wasze opinie.

Bez kategorii Dla ciała less waste Zdrowo

Wegetarianka w kaszmirowym swetrze

1 października 2018

Sierpniowy wpis „Weganka w butach ze skóry” spotkał się ze sporym zainteresowaniem. Być może spowodowane to było jego przewrotnym tytułem. Niezależnie od wszystkiego postanowiłam pójść za ciosem, poruszyć włożonym w mrowisko kijem i napisać o mojej mało-wegetariańskiej/wegańskiej garderobie.

Zacznijmy może od tego, że nie jest ona zbyt obszerna. Gdy ostatnio z K. wyjeżdżaliśmy na 10-dniowy urlop do PL, zmieściliśmy się w jednej walizce, zostawiając garderobę niemal pustą. Ubrań i dodatków mam zwyczajnie mało. Wychodzę z założenia, że skoro i tak najcześciej zakładam te same ubrania (tu cytat z mojej mamy: „A ty chodzisz w tej koszulce jak wół w skórze”), to nie ma sensu kupować innych, które i tak zalegną z metkami w szafie. Noszę ciągle niemal te same zestawy, dlatego stosunkowo często je piorę. Koszulka z sieciówki, nawet tej ekskluzywnej, nie zniosłaby  zbyt długo tego traktowania i po 10 praniach powiedziałaby „Dziękuję”, odwracając się bocznym szwem na plecy. Podobnie zareagowałyby niby-dżinsy z Primark za 8€ czy akrylowy sweterek. Dlatego, mając świadomość, jaki los czeka moje ubrania i jakim wyzwaniom muszą sprostać, stawiam na rzeczy dobre gatunkowo i najlepiej  – już przetestowane.

Ubrania z naturalnych tkanin

Ubrania z naturalnych tkanin

Co to znaczy dobre gatunkowo? To ubrania z „dobrą” metką. Wystarczy spojrzeć na nią (wiem, że są mistrzynie, którym wystarczy jedno dotknięcie tkaniny i wyczuwają 10% akrylu), by podjąć decyzję o zakupie lub nie. Polegam na naturalnych tkaninach. Wybieram koszulki i bluzy z organicznej bawełny. Podobnie z koszulami, które chętnie noszę – nie tylko bawełniane ale i jedwabne, chociaż to drugie to już wyższa szkoła jazdy. W przypadku swetrów w grę wchodzą prawdziwa, czysta wełna, kaszmir, moher. Tak, mam świadomość, że o ile przy produkcji bawełnianej koszulki „nie ucierpiały żadne zwierzęta”,  o tyle stworzenie cieplutkiego sweterka wiąże się z pozbawieniem owiec czy kóz runa. Wolę jednak tę opcję (wełna u zwierząt odrasta), niż świadomość, że mój akrylowy sweterek będzie się rozkładał przez setki lat. No właśnie. Akrylowy. Czyli mało higieniczny (nie higroskopijny), elektryzujący się i szybko mechacący, a przede wszystkim sztuczny czyli chemiczny. Nie tylko zwiększa ryzyko zachorowań na raka piersi u kobiet pracujących  przy jego obróbce ale również dla noszących go może być rakotwórczy i mutagenny.

Koszulka z bawełny organicznej

Koszulka z bawełny organicznej

Zaznaczyłam też, że wolę ubrania przetestowane. Nie w fabryce, w ramach produkcji i testów jakościowych ale przez innych noszących. Gdy stanę pod ścianą, bo mój sweter jest już nie do użytku, a koszulka zamiast jednokolorowa – nakrapiana sokiem z pomidora, z listą zakupów udaje się w pierwszej kolejności do szmateksu. Mam swoje adresy w rodzinnych stronach, co do których wiem, że mnie nie zawiodą. Jedną z ostatnich zdobyczy jest męski sweter z czystej wełny owczej, wyprodukowany w Niemczech. Używany czyli wcześniej prany, wyprany też przeze mnie po zakupie, zupełnie nie traci kształtu i rozmiaru. Nie mechaci się, nie filcuje i grzeje jak szalony. Ze szmateksów mam też większość białych koszulek (bo takie głównie noszę). Szmateksowe T-Shirty biją na głowę sieciówkowe nówki, bo wiem, że ich kolor i forma nie ulegną zmianie pod wpływem częstego prania.

Jest też jeszcze jeden eko-powód, dla którego zaopatruję swoją garderobę w sklepach z odzieżą używaną. To świadomość, że chociaż ja nabyłam nowy dla mnie ciuch, środowisko nie ucierpiało przy jego powstawaniu. A biorąc pod uwagę, że to naturalne tkaniny, nie ucierpi ono również, gdy ubranie będzie ulegało biodegradacji.

Niestety, świat nie jest idealny  i nie wszystko można mieć z drugiej ręki. Najlepszym tego przykładem jest bielizna. Pomimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie egzystować w wełnianym staniku, jedwabnych skarpetkach czy kaszmirowych majtkach. To jest zwyczajnie nierealne. Z wiadomych względów nie zaopatruję się też w te części garderoby w szmateksach. Kupuję je w normalnych sklepach, niechętnie patrzę na metkę  i płacę, za tą eko-krzywdę. Ale póki co, nie mam innego wyjścia. Jedyne co mogę w tym zakresie zrobić, to wybierać bieliznę, która posłuży mi dłużej. Często kosztuje też trochę więcej ale… o tym innym razem.

A Wy? Jak tam u Was z eko-garderobą? Patrzycie na metki? Macie opory przed kupowaniem w second-handach czy wręcz odwrotnie? A może macie patenty na eko-bieliznę? Chętnie poznam Wasze zdanie.

Dla ciała less waste Zdrowo

Humble brush – po tygodniu z bambusową szczoteczką do zębów

18 września 2018

O tym, że nie jestem w stanie być „zero-waste” wiem już dawno. Dlatego staram się być chociaż „less-waste”. W granicach rozsądku i gdy tylko mam ku temu możliwość. Wiecie, takie standardy czyli segregacja śmieci, rezygnacja z foliówek, picie kranówki z butelki wielokrotnego użytku itd. Do tego dochodzą działania, które stwarza sytuacja czyli np. kupno jajek od zaprzyjaźnionego rolnika, który dostaje z powrotem swoje wytłoczki.

Ostatnio taką sytuacją była konieczność wymiany szczoteczki do zębów. Stara już swoje przeszła i musiałam kupić nową. Zakup nie była jakimś wcześniej planowanym działaniem, nie miałam żadnych wymagań poza tym, że musi mieć miękkie włosi. Ot, szczoteczka. Do zębów. A że w supermarkecie na regale ze środkami do higieny jamy ustnej poza tradycyjnymi szczoteczkami pojawiły się szczoteczki bambusowe, postanowiłam spróbować. I tak oto jestem po dwóch tygodniach testowania. Może to nie za długo ale biorąc pod uwagę częstotliwość używania, myślę że można pokusić się o wnioski.

Zacznijmy może od tego, że zakupiłam szczoteczkę firmy Humble Brush. Można powiedzieć, że jest to jeśli nie monopolista, to na pewno jeden z najpopularniejszych producentów szczoteczek do zębów na świecie. Jest to szwedzka marka powstała w 2013 roku. Mamy oczywiście do czynienia z pięknym szwedzkim designem. Żadnych zbędnych linii, kształtów czy załamań. Tylko bambusowy patyczek i kępka nylonowych włókien.

Jak zaznacza na swojej stronie producent, wytwarzając szczoteczki nie pozbawiamy pożywiania pand, które odżywiają się tylko liśćmi i młodymi pędami. Sama zaś roślina pochodzi ze zrównoważonej gospodarki leśnej. Jak widać – jest eko. A co z „kępką”? To specjalny nylon 6 Dupont o właściwościach analogicznych jak naturalne włosie czyli to ze szczeciny świńskiej czy borsuka. Nylon nie jest niestety naturalnym tworzywem jednak ten w szczoteczkach jest wolny od toksyn BPA (Bisphenol A). Powiedzmy, że to też całkiem ok. Dla naszej jamy ustnej, bo dla środowiska to chyba nie do końca – nylon musi się jakoś rozłożyć. Co jeszcze wkładamy do buzi razem ze szczoteczką? Wosk, którym pokryta jest część bambusowa. Jest on w stu procentach naturalny, ma ułatwiać utrzymanie szczoteczki w czystości i w dłonie. Jest jeszcze opakowanie. Sama kupiłam szczoteczkę w supermarkecie Real w DE. Zapakowana była w szary kartonik opatrzony oznaczeniem „100% biodegradowalne”. Na stronach internetowych polskich dostawców, u których kupić można Humble Brush, widzę opakowanie papierowo-plastikowe. Jest też zapewnienie o recyklingu. Co nie zmienia faktu, że to jednak plastik.

Przejdźmy teraz do samego użytkowania. Jest to szczoteczka do zębów  – siłą rzeczy wykorzystywana intensywnie i często. I nie jest to w moim przypadku użytkowanie wygodne. Szczoteczka jest przede wszystkim sztywna. Mam zły nawy dociskania szczoteczki podczas szczotkowania i jestem przyzwyczajona, że tradycyjna szczoteczka, nawet ta nie markowa ma elastyczną główkę, która w jakiś sposób amtoryzuje te naciski. W przypadku bambusa nacisk odbija się na dziąsłach. Brak elastycznej końcówki to też małe możliwości manewrowania  i dotarcia do wszystkich zakamarków. Owszem, jej główka jest mała i odpowiednio wyprofilowana ale to jednak za mało, by wszędzie dotrzeć. Bambusowy trzonek mimo iż powleczony woskiem nie jest jest idealnie gładki. Przynajmniej ten w mojej szczoteczce miał drzazgi. Co prawda małe i tylko dwie ale nie były przyjemne. I jeszcze nylo-włosie. To już kwestia indywidualnych upodobań ale warto wybrać modle bardziej miękki niż w tradycyjnej szczoteczce. Ja zazwyczaj wybieram opcję „medium”, tak wybrałam też teraz. Niestety, włosie (nylon) jest dla mnie zbyt twardy.

Jak widzicie, test nie wypadł zbyt pomyślnie. Może zwyczajnie trafiłam na niedopracowany egzemplarz, źle dobrałam miękkość, a w ogóle mam złą technikę szczotkowania. Co nie zmienia faktu, że nie jestem przekonana. Tak, wiem – ekologia. Bambus szybciej się rozkłada niż plastik. Ale co z nylonem?… Pozostaje jeszcze kwestia „fair trade” i transport.  Humble Brush to firma bliska naturze ale jednak produkcja odbywa się w Chinach (nie znam szczegółów, mam nadzieję, że jest inaczej niż w przypadku ubrań “made in China”), a z tych Chin statkiem docierają do centralnego magazynu w Szwecji i dopiero stamtąd dalej. Wiem, zaraz usłyszę, że przecież inaczej się nie da, że bambus nie rośnie w Szwecji itd.

Nie chcę marudzić i szukać dziury w całym, dlatego chętnie poznam Wasze doświadczenia odnośnie bambusowych szczoteczek. Używacie? Znacie? A może wiecie coś więcej na temat samej produkcji/utylizacji? Chętnie poznam opinie.