Przeglądasz kategorie

Dla ciała

Dla ciała Do zjedzenia Wrocław gastronomicznie Zjedz i wypij

Do zjedzenia we Wrocławiu. Stół na Szwedzkiej

20 kwietnia 2023

O Stole na Szwedzkiej usłyszałam pierwszy raz jakieś 4 lata temu. Mocno zainteresowała mnie koncepcja miejsca, gdzie serwowane jest jedzenie w zasadzie na życzenie, bez wyboru z karty. Jak zawsze, wszystkim znajomym rozpowiadałam o tym pomyśle. Z czasem znajomi wracali do mnie z pozytywnymi recenzjami z tego miejsca, po po pierwszej albo i kolejnej wizycie. Pomimo starań, samej nie udawało mi się dotrzeć na Szwedzką. Aż do lutego, kiedy to w ramach prezentu urodzinowego dostałam voucher – do Stołu właśnie.

Tym razem nie było ociągania i wizytę udało się uskutecznić bardzo szybko, co jest o tyle zaskakujące, że zazwyczaj na termin czeka się około miesiąca. W naszym przypadku było łatwiej, bo padło na środek tygodnia i do tego godziny bardziej popołudniowe niż wieczorne.

Dotarliśmy; w składzie trzyosobowym i bardzo rozstrzelonym jeśli chodzi o preferencje żywieniowe i możliwości konsumpcyjne. Był „Niejadek” z zamiłowaniem do kuchni włoskiej doświadczanej przez wiele lat w słonecznej Italii, był „Mięsożerca” lubiący mięsa tłuste i podroby, z elastycznym żołądkiem. I byłam ja, wegetarianka, kochająca pond wszystko ziemniaki, szparagi, karczochy i kuchnię arabską.

O tych swoich gastronomicznych sekretach opowiedzieliśmy szefowi kuchni, który zaczął przepytywać nas jakieś 30 minut po tym, jak zasiedliśmy do stolika. Wywiad został zebrany, otrzymaliśmy zamówione wcześniej napoje (fantastyczne wina) i znów zaczęło się oczekiwanie. Tym razem było dłuższe, bo około godzinne, i okraszone widokiem i zapachem z kuchni.

W końcu przyszedł i czas na nas. „Niejadek, który wyspowiadał się ze swoje kuchni włoskiej, chęci na sałatę i krewetki…otrzymał sałatę w stylu Cezar z kilkoma krewetkami. Można powiedzieć, że oczekiwania zostały spełnione.

Sałata z krewetkami

Sałata z krewetkami

Następnie podano danie „Mięsożercy” czyli wątrobę cielęcą i ogony wołowe; te ostatnie w formie „falafela”. To wszystko na musie z topinamburu. Jak miało się okazać – to nie był koniec. Smakosz mięs wszelakich został uraczony też rodzajem ceviche z kalmara.

Wątroba i ogony

Wątroba i ogony

Ceviche z kalmara

Ceviche z kalmara

Ja również otrzymałam dwa dania. Pierwszym była sałatka na bazie rozmaitych strączków, z wyrazistym serem, granatem i intensywnym dressingiem. Daniem głównym były…ziemniaki na wiele sposobów, czyli: puree ziemniaczane z kwaśną śmietaną, kluski ziemniaczane, pieczony topinambur i skorzonera.

Sałatka

Sałatka

Ziemniaki z ziemniakami

Ziemniaki z ziemniakami

 

Jako że wielkość porcji nie nadwyrężyła naszych możliwości – porosiliśmy o deser. Tym razem nie było już koncertu życzeń. Dostaliśmy, podobnie jak goście przy sąsiednim stoliku, trzy różne desery: panna cottę, sernik nie-pieczony i fondant.

Zjedliśmy ze smakiem. Zapłaciliśmy –  tu ważna uwaga: vouchery nie obejmują napoi alkoholowych. I wróciliśmy do domu.

I tak, dzięki wspaniałomyślności znajomych, zrealizowałam jedno ze swoich snów gastronomicznych. I chyba trochę żałuję, że nie pozostało jednak w sferze marzeń.

Dla ciała Garderoba Wegetarianka w skórze

Lato..nie odchodź jeszcze czyli sezonowa wymiana gaderoby

11 września 2020

Jak mocno by nie zamykać oczu, trudno nie zauważyć, że lato odchodzi. Skręca nasze termometry do maksymalnie 20 stopni, zabiera lekkie sukienki, przewiewne topy, krótkie spodenki i w sandałach czy japonkach biegnie do Australii. Zostawia przy tym szeroko otwarte drzwi dla jesieni, która już powoli się do nich zbliża w skórzanej kurtce narzuconej na lekki sweterek, z szyją opatuloną chustą i w sztybletach czy innych butach za kostkę. Jakby pięknie to przejście nie wyglądało, fakt jest faktem – garderobę czas zmienić.

Ubrania z naturalnych tkanin

Minimalistyczne zmiany

Zabrałam się do tego i ja. Zrobiłam to dzisiaj, z racji wolnego od pracy dnia. I pomimo słońca za oknem i 25 stopni na termometrze, dzielnie walczyłam z garderobą. No dobrze, trochę przesadzam. Było 25 stopni ale nie była to walka. Od kiedy opanowałam swoją szafę, nawet sezonowa zmiana wieszaków nie jest straszna. Nie mam piętnastu kartonów z setką swetrów, wełnianych spódnic i spodni, kozaków do kolan i czap na syberyjską zimę. Tak naprawdę cała „zima” w moim przypadku mieści się w jednym kartonie przeprowadzkowym szwedzkiej firmy. I jest tam wszystko poza butami. Gdy przychodzi do „transformacji”, wyjmuję ten karton zza wieszaka, opróżniam, napełniam i znów za wieszak chowam.  Skala procesu wynika z faktu, że przede wszystkim nie mam zbyt wielu ubrań. Ale nie tylko.

Zmiana klimatu w szafie

Na pewno zauważyliście, że zimy, które przerabiamy od kilku lat „To nie to, co kiedyś” jakby powiedział sędziwy staruszek. Nawet jeśli dane jest nam doświadczyć temperatury niższej niż -20 stopni, to dzieje się to sporadycznie. Nie ma śniegu po kolana czy jesiennej pluchy doprowadzającej do przemoczenia butów. Można powiedzieć, że przyroda obchodzi się z nami w miarę delikatnie i to przekłada się na naszą garderobę. Przede wszystkim, nie potrzebujemy wspomnianych wcześniej kozaków czy ciepłych butów do kolana. Spokojnie można przejść jesień i zimę w sztybletach. Ba, znam takich którzy przebiegną te dwie pory roku w skórzanych sneackersach. Puchowe kurtki z kołnierzami powyżej uszu też raczej mało się przydają. Nawet ciężkie, długie wełniane płaszcze nie są nadużywane. A że nie są bardzo potrzebne, nie mamy ich też w kartonach z „zimą”. A jeśli już są, to w ilościach szczątkowych.

 

Elementarna ponadczasowość

Na to, jak wygląda sezonowa wymiana garderoby, spory wpływ ma też fakt, że wiele ubrań w naszych szafach jest „ponadsezonowych”. Najlepszym tego przykładem są dżinsy. Nie wiem jak to wygląda u Was ale u mnie dżinsy są naprawdę całoroczne. No, może ta jedna para z dziurami na kolanach zimą jest mniej używana. Jednak pozostałe trzy pary eksploatuję przez cały rok. Noszę klasyczne, granatowe modele z Big Stara, które nie wychodzą z mody, tworząc z nich idealne zestawy na każdą okazję. Podobnie jest z koszulkami. Mam 7 czy 8 sztuk najprostszych białych T-shirtów. Latem zakładam je jako góry do dżinsów czy spodenek, gdy robi się chłodniej, idealnie nadają się jako „ocieplacz” pod sweter czy bluzę. Same bluzy też mam w obiegu przez cały rok. Latem co prawda rzadziej – tylko wtedy, gdy robi się naprawdę chłodno ale przez pozostałe miesiące, zdecydowanie częściej. No i buty. Klasyczne New Balance mam w szafce z butami przez 12 miesięcy. W sumie trampki, które noszę latem, też zdarza mi się założyć jesienią, gdy ta jest w miarę ciepła i sucha.

 

Przybyło i ubyło

Co w takim razie z mojej garderoby zniknęło? Trochę tego wbrew pozorom jest. Zdjęłam z półek i wieszaków 2 letnie sukienki, których prawie nie nosiłam. Pożegnałam się też z 3 parami szortów i dwiema lekkim koszulami, z których tworzyłam zestawy na upały i były naprawdę mocno eksploatowane. Zniknęły podszyte wiatrem spodnie alladyny i 3 topy na szerokich ramiączkach noszone tylko latem. Do kartonu spakowałam też 1 parę sandałów i 1 baleriny. Pożegnałam się też z jednoczęściowym strojem kąpielowym, którego nie miałam okazji użyć i z namiętnie użytkowanym tego lata granatowym bikini. Schowałam też 4 topy do biegania, których na pewno już w tym roku nie użyję

Z kartonu wyjęłam 1 kaszmirowy golf i 2 wełniane, lekkie sweterki. Światło dzienne ujrzały też 2 pary butów za kostkę (sztyblety i trzewiki z szeroką cholewką). Wypakował też, chociaż mam nadzieję, że nie będę jeszcze musiała ich używać okrycia wierzchnie. W moim przypadku to szary, wełniany płaszcz do kolana z Benettona, który służy mi już 7 lat i czarna, też wełniana, krótka kurtka zakupiona w ubiegłym roku. A, i jeszcze 4 szale do opatulania i 2 czapki. Uzupełniłam też półkę z ubraniami sportowymi – dołożyłam do niej 2 pary legginsów (zwykłe i ocieplane).

 

Detale

Z porami roku zmienia się u mnie również zapotrzebowanie na dodatki, a w zasadzie jeden dodatek czyli torebkę. Latem zastępują ją lniane plecaki – grantowy albo w niebiesko-białe paski; zimą mieszczę się w torebce – typowym, czarnym worku. Mam ją już 5 lat, a że to piękny skórzany Słoń Torbalski, zupełnie nie traci na wyglądzie. Do tego dochodzą dwie pary rękawiczek jak na prawdziwego zmarzlucha przystało.

 

Jak widzicie, nie ma tego zbyt wiele. Całą wymianę ogarnęłam w niecałe dwie godziny. Mogę już spokojnie zaczynać jesień chociaż zupełnie mi to nie w smak. A jak z tym u Was? Robicie w ogóle takie wymiany czy macie wszystko pod ręką przez cały rok?

 

 

 

 

Dla ciała Książkowo poradniki Zdrowo

Z Kindla wzięta – maj 2020

17 czerwca 2020

Od ostatniego postu z serii „Z Kindla wzięte” minęło już pół roku. W te sześć miesięcy czytelniczych trzeba wliczyć niemal trzy naznaczone piętnem wirusa, co oczywiście znalazło przełożenie na ilość przeczytanych książek. W sumie zebrało się tego 38 sztuk. Nie będę Was zanudzać recenzjami wszystkich, szczególnie, że znalazły się wśród nich gorsze strzały. Zainteresowani mogą zajrzeć na moja wirtualną półkę na portalu Lubimy Czytać. Tutaj podzielę się uwagami na temat trzech pozycji, które zrobiły na mnie największe wrażenia. Będzie chronologicznie

 

„Śmiertelny wyścig. Regaty Sydney-Hobart 1998. Historia prawdziwa” Martin Dugart

O regatach Sydney-Hobart słyszeli chyba wszyscy. Nawet takie szczury lądowe jak ja. Może to za sprawą terminu w jakich się odbywają – kiedy wszyscy normalni ludzie siedzą w domach oglądając „Kevina” w otoczeniu bożonarodzeniowych dekoracji, grupy szaleńców wchodzą na pokłady jachtów, by  ryzykować życie i poczuć prawdziwą adrenalinę. Na co dzień siedzą za biurkami, leczą ludzi, liczą procenty czy giełdowe zyski. Ale gdy zbliża się Boże Narodzenie wciąga ich woda. Żeglarze przeżywają piekło na wodzie (nie bez powodu Cieśnina Bassa, przez którą płyną nazywana jest diabelskimi wodami); podobne emocje targają ich rodzinami i bliskimi pozostałymi na brzegu.

Ta książka to zbiór relacji, wywiadów i analiz pogody. Przed wszystkim jednak relacja starcia człowieka z przyrodą. Niby dokument, a czytało się jak Stephana Kinga.

 

Wege – dieta roślinna w praktyce” Danuta Gajewska, Iwona Kibil

Nigdy nie sądziłam, że sięgnę po pozycję wydaną przez Wydawnictwo Lekarskie PZWL. A jednak, stało się. Sięgnęłam i przepadłam. „Wege” jestem już od jakiegoś czasu i niby wiem, że trzeba jeść strączki, że ważne jest żelazo, że trzeba myśleć o suplementacji i tak dalej. Lektura „Wege – dieta roślinna” uświadomiła mi, że tak naprawdę wiem niewiele, a już na pewno sporo mogę się jeszcze dowiedzieć. To idealna pozycja nie tylko dla osób, które zastanawiają się nad przejściem na dietę stricte roślinną ale też dla odżywiających się już w ten sposób. Więcej – powinni ją przeczytać lekarze pierwszego kontaktu i dietetycy. To kompendium zdrowego odżywiania. Wszystkie niezbędne wege-informacje podzielono na  tematyczne rozdziały. Jest część poświęcona poszczególnym makroskładnikom, minerałom, witaminom itp. Wszystko w formie komentarzy, opisów badań, tabel i wykresów. Autorki wzbogaciły treść o przykładowe jadłospisy dla różnych grup wiekowych i różnych typów aktywności. Książka w wersji papierowej ma 324 strony, z czego ciągłego tekstu będzie około połowy; reszta to wspominane tabele i wykresy oraz źródła. I to kolejny argument, który zdecydował, że „Wege – dieta roślinna w praktyce” to moja nowa biblia żywieniowa. Przeczytałam ją w wersji elektronicznej ale już wiem, że kupię też wydanie papierowe, które stanie na półce koło „Jadłonomii”.

Wege. Dieta roślinna w praktyce

Wege. Dieta roślinna w praktyce

 

Tak dziś jemy. Biografia jedzenia” Bee Wilson

Można powiedzieć, że poszłam za ciosem –po „Biografię jedzenia” sięgnęłam, gdy tylko skończyłam „Wege”. Z perspektywy czasu stwierdzam, że mogłam zmienić kolejność i zgodnie z logiką przejść od ogółu do szczegółu ale już po fakcie. Odwrócona kolejność czytania nie zmienia faktu, że książka Wilson to kolejna pozycja, którą uważam za godną polecenia. Autorka analizuje food-trendy na przestrzeni wieków i ich wpływ na życie, a raczej zdrowie mieszkańców poszczególnych regionów naszego globu. Nie ocenia, nie krytykuje – przedstawia fakty z coraz bardziej rzednącą miną. Opisując nawyki żywieniowe naszego gatunku, które ewoluowały wraz z rozwojem technologii, przedstawia interesujące fakty z „życia jedzenia”. Co ciekawe, mimo iż autorka patrzy na temat z brytyjskiej perspektywy, ciężko się odciąć i stwierdzić, że mnie to nie dotyczy. Bo dotyczy – każdego kto gryzie, pije, żuje, przełyka.  Polecam dla nabrania dystansu do własnego talerza.

 

A teraz czekam na Wasze literackie odkrycia i polecenia.

 

 

 

 

 

 

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Wegetarianka na codziennych zakupach

19 maja 2020

Punktem wyjścia do tego postu było wielokrotnie słyszane stwierdzenie, że zdrowe (zielone) odżywianie jest drogie i w ogóle życie eko to coś dla bogatych i rozpuszczonych millennialsów. Oczywiście absolutnie się z tym nie zgadzam. Raz – nie jestem bogata i rozpuszczona, dwa – nie łapię się do kategorii „millennials”. Ale… staram się żyć eko i jestem wege. I wbrew stereotypom nie kosztuje mnie to fortuny, nie tracę na to masę czasu, a zakupy robię we wioskowym markecie. Jak wyglądają i co się na nie składa – o tym poniżej.

Świeże zielone

Zaczynam zawsze na stoisku z warzywami, owocami i orzechami. W koszyku ląduje to, na co akurat jest sezon i mam ochotę. Patrząc na sklepowe półki można odnieść wrażenie, że jest sezon na wszystko – arbuzy, winogrona, śliwki i obowiązkowo hiszpańskie truskawki. Mając jednak na uwadze sezonowość i zdrowy rozsądek, sięgam po te najbardziej „prawdopodobne” do osiągnięcia na przedwiośniu, a są to jabłka. I tutaj też ważne – nie wybieram tych soczyście zielonych, wielkich izraelskich Golden Delicious ale krajowe – w moim przypadku niemieckie – Elstar czy Jonagold. Informacje, o tym, na co jest sezon można znaleźć w internecie. Ja posiłkuję się „kalendarzem” ściągniętym ze strony Salaterki. Polecam.

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Oczywiście nie da się przetrwać przedwiośnia tylko na jabłkach czy ziemniakach. Czasem robię odstępstwa i do koszyka wkładam też cytrusy czy szpinak. Decydując się na nie, wybieram te pochodzące z upraw położonych jak najbliżej i z jak najmniejszą ilością plastiku w ramach opakowania. Z resztą, jeśli to tylko możliwe, wybieram warzywa i owoce bez opakowań/siatek/tacek – pakuję je we własne, tekstylne woreczki, które uszyła mi mama.

W koszyku, niezależnie od pory roku lądują też warzywa korzeniowe.

Wiem, że jak na wege przestało powinnam kupować awokado i jarmuż ale ani za jednym ani tym bardziej za drugim nie przepadam, poza tym to pierwsze jakoś mało krajowe mi się wydaje.

Chrupiące

Następne do koszyka wędruje pieczywo. Tutaj, podobnie jak w przypadku zielonych, wybór ogromny, co nie zmienia faktu, że nie wszystko jest warte uwagi. Z całym szacunkiem dla przemysłu piekarniczego ale gdy widzę ciemne bułki zapakowane w szczelny worek foliowy z dwutygodniowy terminem przydatności do spożycia, coś mi mocno nie gra. Kupuję chleb ciemny, wieloziarnisty i niekrojony. Pakuję do swojego lnianego worka (dziękuję mamo) i to by było na tyle. Żadnych bagietek, bułek, drożdżówek. To zwyczajnie nie moje smaki.

Tego pieczywa też nie trafia do koszyka zbyt wiele, ponieważ zakochałam się w chlebie z kaszy gryczanej z przepisu Wincentyny i staram się go regularnie piec.

Sypkie i mączne

Tutaj mam na myśli kasze i makarony. Z kaszami nie jest łatwo – w Niemczech ciężko je kupić w ogóle, a jeśli już są, to na półkach „Bio”, czyli w koszmarnej cenie. Wszystkie kasze przywożę z Polski – gryczaną jasną i ciemną, jaglaną, pęczak. I na tym bazuję. Makarony to dla mnie wybór prostszy – staramy się ich jeść z K. mniej, dlatego jeśli już kupuję jakiś, to pod kątem wykorzystania go jako składnika sałatki. Wybieram kukurydziany, wieloziarnisty czy z ciecierzycy.

Na regale z sypkimi stoją też różnego rodzaju granulaty sojowe, tofu czy gotowe mieszanki do przygotowywania wegeburgerów czy innych falafeli. Po nie też czasem sięgam, chociaż preferuję kotlety domowej produkcji z kaszy i warzyw korzeniowych.

Z chłodni

Tutaj sprawa lekko się komplikuje. W chłodniach jest nabiał i wędliny. Wędliny kupuję – nie dla siebie, dla K.  chociaż on ostatnio woli kupić kawałek mięsa i samodzielnie go upiec. Ale jeśli już kupuję, to najczęściej salami i szynka parmeńska czyli najmniej przetworzone. Staram się też, by opakowania były jak najmniej szkodliwe dla otoczenia.

Podobnie jest z nabiałem. Jem go mało, w zasadzie tylko piję ayran; czasem jako dodatek do zup w postaci śmietany. Jak wybieram? Z certyfikatem, jak najbardziej lokalnie i najmniej plastikowo.

Przy chłodniach stoją też jajka ale one do koszyka nie trafiają. Jemy jajka polskie, ze znajomego podwórka, od kur padających ze zmęczenia po całym dniu spędzonym na łące. To chyba najbardziej wolny wybieg.

Z zamrażarki

Tutaj zatrzymuję się niemal przy każdych zakupach. Mrożone warzywa, mrożone owoce, mieszanki do zup. Najlepszy sposób, by jeść zielono, gdy wokół szaro.

Chemicznie

W tej części sklepu, gdzie znajdują się regały z chemią domową bywam rzadko, bo to też produkty, których zużycie jest mniejsze. Stąd zabieram do domu papier toaletowy z recyklingu oraz płyny do prania i mycia naczyń. Moje najnowsze odkrycie to seria Respect – rzekomo przyjazna środowisku. O ile chemia może być przyjazna komukolwiek.

I to by było na tyle. Jak widzicie, zakupy wege-eko nie różnią się jakoś bardzo od tych robionych przez zwykłego śmiertelnika. Rachunek też nie jest jakiś wysoki. Łapię się raczej na tym, że zaskakuje mnie ile płacą osoby stojące przede mną w kolejce z normalnymi zakupami. Ale o tym innym razem. A teraz podzielcie się swoimi spostrzeżeniami w kwestii wege-zakupów. Jestem bardzo ciekawa, jak to u Was wygląda.

Dla ciała Garderoba

#rokbezzakupow

16 marca 2020

Inspiracją przy tworzeniu tego postu były blogi. Często dzieje się tak, że dostrzegam jakieś zjawisko czy trend dopiero, gdy przemielą temat już wszystkie znane blogerki. Tym razem nie jestem aż tak bardzo spóźniona, bo na #rokbezzakupow trafiłam w połowie lutego (czyli tylko 6 tygodni po oficjalnym rozpoczęciu 😉 i spotkałam się z nim na dwóch czytanych przeze mnie regularnie blogach. Przejdźmy do rzeczy

 

 

Jakich zakupów?

Bo chyba od tego należy zacząć. Nie wydaje mi się możliwe przeżycie chociażby tygodnia bez zakupów spożywczych, a miesiąc bez wizyty (nawet wirtualnej) w księgarni, to już zupełna abstrakcja. Hasło #rokbezzakupow dotyczy oczywiście zakupów odzieżowych. Czyli w sumie temat do ogarnięcia. Ubrania to nie są rzeczy, które znikają jak chleb czy płatki owsiane i regularnie trzeba uzupełniać zapasy. Przy dobrej organizacji szafy, wydatki na szeroko pojęta garderobę mogą być naprawdę sporadyczne. Można dyskutować, że przecież zużywają się skarpetki czy inne elementy bielizny. Tak, to fakt. Nie chodzi jednak o czepianie się szczegółów tylko zasadę. Reasumując – #rokbezzakupow – to da się zrobić.

Ale dlaczego bez?

No właśnie – dlaczego? Żeby zaoszczędzić? Żeby szafa nie przerosła? A może żeby przejrzeć swoje zasoby i wykorzystać maksymalnie to, co się już ma. Można też przestać kupować ubrania, by być bardziej eko. Każdy z tych powodów jest super w zależności od tego, na jakie „bolączki” cierpimy i co chcemy tym postanowieniem w swoim życiu usprawnić. Ale na litość jeża…jeśli czytam post, w którym autorka podsumowuje swoje roczne wydatki i ocenia ubraniowe zakupy z 2019, a pod nim komentarz w stylu: „Rany…wydałaś tylko xxx PLN, a ja xxxx..nigdy nie będę tak cudowna jak Ty…muszę przestać kupować..”, no to troszeczkę mi się ulewa. Mam ochotę odpisać, że oczywiście – NIGDY nie będziesz tka cudowna, bo nie jesteś autorką tego postu….bo masz inne życie…inne potrzeby i prawdopodobnie inny budżet, a co za tym idzie – inne podejście do wartości pieniądza! Przede wszystkim zaś -nie możesz kobieto dopuścić, by ktoś był dla Ciebie autorytetem w kwestii zakupu skarpetek czy  koszulki…nawet jeśli tym kimś jest znana blogerka.

Gdzie równowaga?

I tutaj dochodzi do głosu rozsądek. Pierwszym jego „objawem” jest wpis na innym blogu, który de facto bardzo sobie cenię. To wypowiedź Doroty Kameralnej. Napisała wprost, że nie bierze udziału w wyzwaniu #rokbezzakupow z bardzo prostej przyczyny – jej zakupy ubraniowe są bardzo przemyślane, poza tym widzi w tej deklaracji aspekt emocjonalny. 365 dni to sporo czasu i ciężko przewidzieć, co zdarzy się za 6 czy 10 miesięcy – może wreszcie zrzucisz te znienawidzone kilogramy i wszystkie ubrania będą na Tobie wisieć jak na wieszaku, a Ty, by pozostać wierna zasadzie, nic nie kupisz, bo to przecież #rokbezzakupow? A może zmienisz pracę z freelance na korpo, gdzie wymagane bedą obcasy i garsonki, a tym masz w szafie tylko wyciągnięte dresy? Wracając jeszcze do argumentu o przemyślanych zakupach. Kurczak, czy z nami jest aż tak źle, że potrzebujmy wyzwań, by nie rzucać się jak w amoku na wyprzedaż T-shirtów z plastiku?

Innym głosem rozsądku, takim powiedzmy z wyższej półki, była tegoroczna ceremonia wręczenia Oscarów. Producentka filmowa Livia Firth rzuciłam uczestnikom nie lada wyzwanie – w ramach Green Carpet Challenge zaproponowała gwiazdom, by ich kreacje na ten szczególny wieczór były jak najbardziej „green” i „eco”. Efekt przeszedł chyba oczekiwania samej pomysłodawczyni. I tak Jane Fonda, Elizabeth Banks, Lily Aldrige, Margot Robbie czy Joaquin Phoenix pojawili się na gali w „używanych” strojach galowych. I brawo dla nich za ten krok – dla zwykłego śmiertelnika nic nadzwyczajnego ale dla gwiazd filmowych, które pracują wizerunkiem – odważna decyzja.

 

Podsumowując – pojawienie się wyzwania #rokbezzakupow jest sygnałem, że zaczynamy zauważać problem – nadmiernego konsumpcjonizmu, zagrożeń ekologicznych i szeroko pojętego fair-trade. Jeśli są osoby, dla których to jedyny sposób, by zapanować nad swoimi zakupowymi szaleństwami – warto go wykorzystać. Przede wszystkim jednak #rokbezzakupow to sygnał, że coś z nami nie tak i nad tym czymś, należy się mocno i głęboko zastanowić.

 

Bierzecie udział w wyzwaniu? Czy może wręcz odwrotnie – już do tego stopnia opanowaliście technikę racjonalnego kupowania, że wyzwania nie są Wam potrzebne? Koniecznie napiszcie, co sądzicie na ten temat.

 

 

Dla ciała Garderoba less waste Wegetarianka w skórze

Moje typy czyli polskie marki, którym jestem wierna od lat

27 stycznia 2020

Nie jestem modowym zwierzem. Zupełnie. A od kiedy przeszłam na minimalizm to już zupełnie niezakupowa i niemodowa jestem. Co nie zmienia faktu, że jednak coś na siebie muszę założyć, gdy wstaję z łóżka czy gdy wychodzę do ludzi. Dlatego kupuję. I, pomimo, że mieszkam w mieście, gdzie w czasie wyprzedaży można się naprawdę dobrze i niedrogo obkupić, rzadko korzystam z tych opcji. Nie mam takiej potrzeby, a gdy już taka konieczność się pojawia, zakupy robię w PL, ponieważ pomimo przeprowadzki do DE, pozostałam wierna polskim markom. I dzisiaj o nich.

Polskie marki

Polskie marki – Słoń Torbalski,        Big Star, Wojas

 

Spodnie na krótkie nogi

 

Nie jestem krasnoludkiem, ale też nie żyrafą. I ciężko mi kupić dżinsy, które wcisnę na swoje nieco szersze cztery litery ze świadomością, że nie będę ich musiała cztery razy podwijać. Jedyna marka, która jest w stanie ogarnąć moje gabaryty to Big Star. Ich spodnie pasują zawsze (no dobrze…jak się obżerasz przez święta, to nie pasują.. ale wtedy nie pasuje nawet dres XXL).  Jeszcze nigdy nie skracałam dżinsów u nich kupionych. Są idealne. Co ważne, mają wszystkie modele, których potrzebuje. A jestem bardzo wybredna – dopadają rurki o przekroju 3 cm,  spodnie z talią pod żebra, niby-modne niewykończenia czy bezpłciowe boyfriend’y. Jak widzicie, ciężko ze mną, a mimo to, dżinsy kupuję tylko u nich. W sumie nie tylko dżinsy. Ma też kilka t-shirtów z bawełny organicznej kupionych lata temu, które do dzisiaj nie straciły kształtu, koloru i rozmiaru. Podobnie jak skarpety. Zresztą o skarpetach z Big Stara pisała ostatnio Kameralna.

 

Buty z Podhala

 

Nie wiem, jakie pokolenie reprezentujecie, ale jeśli to 30 +/-, to być może pamiętacie „Relaksy”. Znienawidzone przez dzieci kozaki produkowane w Nowym Targu, w których nie szło się ślizgać. Nie miałam takich, ale wszyscy wokół mieli i bardzo im współczułam. „Relaksy” odeszły do lamusa wieki temu, by powrócić w wielkim blasku jakieś dwa sezony temu dzięki marce Wojas. I to jest właśnie druga polska firma, której jest wierna od lat. Zdecydowana większość butów, które noszę (poza sportowymi), to właśnie Wojasy. Najlepsze pod słońcem skórzane trzewiki, półbuty i baleriny. Z prawdziwej skóry, nieśmierdzące chińskim klejem, super wytrzymałe. O tym, jak są wytrzymałe świadczy fakt, że zakupy w Wojasie robię raz na rok, może dwa lata. Ostatnie miały miejsce początkiem stycznia, gdy szukałam następcy dla trzewików, który, po siedmiu latach noszenia nie mógł już pomóc nawet szewc (bo ja jestem z tego sortu, który nosi buty do szewca, nie do kontenera na śmieci)

 

Krakowski design

 

Wspominałam już kiedyś, że pomimo swoich wege-skrzywień, noszę ubrania i dodatki skórzane. Jeśli ktoś się w tym momencie burzy – zapraszam po wyjaśnienia tutaj. I teraz będzie o dodatkach właśnie, a dokładnie o jednym, czyli o torebce.  Gdy jeszcze byłam studentką krakowskiej Alma Mater, zakochałam się w torebkach ze Słonia Torbalskiego. Codziennie przechodziłam koło ich sklepu na ulicy Sławkowskiej i tęsknym wzrokiem patrzyłam na ceny, które były równe mojemu stypendium. Obiecywałam sobie, że gdy już będę dorosła i bogata, to Słonia Torbalskiego sobie kupię. I kupiłam. Pierwszego zaraz po rozpoczęciu pierwszej pracy. Przeżył ze mną 5 lat, by zaginąć w czasie przeprowadzki do Wrocławia. Drugiego jakieś 3 lata temu. Ten drugi jest ze mną do dzisiaj. To klasyczna, czarna jednokomorowa, torba z uszami lub jak chce K. „worek na zanętę”. Ponadczasowa  i pasująca do wszystkiego torebka. Chodzi ze mną do pracy, jeździ na zakupy i wakacje, nawet do Rzymu ją w marcu zabiorę – a co! Słoń Torbalski poza ponadczasowym designem to też solidny materiał i jeszcze solidniejsze wykonanie. Nie wyobrażam sobie innej torebki. Ta i tylko. Dosłownie, bo ja nie mam torebek na różne okazje. Mam tylko Słonia. No i plecak na laptopa, ale to już inna bajka.

 

A Wy? Macie swoje ulubione marki, którym jesteście wierni od lat? Chętnie poznam Wasze typy.

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Mniej „less-waste”

20 stycznia 2020

Na blogach, w postach na FB czy Instagramowych wpisach coraz częściej widzę wyliczanki, o tym jak ich autorzy są „less-waste” albo wręcz „zero-waste”. Chwalą się, że zrezygnowali z kawy na wynos w papierowym kubku, papieru śniadaniowego, a do pracy dojeżdżają rowerem niezależnie od pory roku. Przyznam, że bardzo się cieszę, że ludzkość wzięła sobie w końcu do serca problem nadmiaru/śmieci/plastiku itp. Sama jestem wyznawcą tej religii. Mam termiczny kubek, lunch-box i książki w wersji elektronicznej. Jednak oglądając czy czytając wspomniane już wpisy miewałam wyrzuty sumienia, że cały czas robię za mało. W końcu jednak mi przeszło. Stwierdziłam, że nie dam się zwariować. I dzisiaj będzie o tych moich śmieciowo-plastikowych grzechach

 

Kosmetycznie

Na pierwszy ogień pójdą płatki kosmetyczne do demakijażu. Nie potrafię się zdobyć na cięcie koszulek na strzępy i przemywania tymi resztkami twarzy, a później ich pranie. Wiem ile „kosztuje” produkcja płatków i z czym się wiąże, podobnie jak ich los po zużyciu. Dlatego staram się wybierać te najbardziej ekologiczne. Nie wymienię ich jednak na te wielokrotnego użytku, które de facto i tak muszę uprać.

W kosmetykę wpisuje się też symbol walki o czystość oceanów czyli patyczek do czyszczenia uszu. Wbrew otoczeniu i prasowej nagonce cały czas je mam. Już nie te plastikowe w przezroczystym pudełku ale biodegradowalne w tekturowym opakowaniu. Ale mam. Bo nie wyobrażam sobie wykonywania pewnych zabiegów higienicznych bez ich użycia. Tak, wiem, że są specjalne spreje do czyszczenia uszu – mam takowy. Niezależni od tego – patyczki zostają.

Zakupy w plastiku

Kupuję w plastiku. Gdy tak zdecyduję. Na zakupy spożywcze chodzę z koszykiem, w którym mam woreczki na owoce (uszyte przez mamę ze starych firanek) i takie same na pieczywo (też maminego autorstwa, z lnianych obrusów). Wybieram produkty sypkie w papierowych torebkach, kukurydzę czy groszek w słoikach zamiast w puszkach. Ale jeśli cena gruszek luzem jest dwukrotnie wyższa od tych w plastikowej siatce, biorę te drugie. Zamiast zwykłego proszku do prania w 5 kg kartonie kupuję płyn Frosch w plastikowym worku, który (worek) będzie się dłużej rozkładał ale wiem, że woda po praniu nie jest radioaktywna.

 

Komunikacja

Jeżdżę do pracy samochodem. Mam możliwość skorzystania z komunikacji publicznej, tyle że taka podróż trwa 3 razy dłużej. Tę drugą opcję wybieram, gdy wiem, że nie mam czasowych ograniczeń i planuję ogarnięcie kilku punktów w Berlinie, gdzie ani nie chcę truć spalinami tysięcy rowerzystów ani szukać godzinami miejsca parkingowego.

Na długich trasach (np. do Krakowa) raczej latam niż jeżdżę. Bo jest szybciej i taniej.  Oszczędzam. A to, co zaoszczędzę wykorzystuję na walkę z smogiem i plastikiem.

 

Nie jestem idealna i nigdy nie będę. Pewnie popełniam jeszcze steki innych „less-waste” błędów ale nie będę popadać w obłęd i biczować się z tego powodu. Nic kosztem własnego „ja” ani tym bardziej pod publikę

Dla ciała Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Niby-mięso czyli zielone oszustwo

3 stycznia 2020

Dzisiaj zabieram się z mój ulubiony „wegetariański” temat  czyli zieloni naśladowcy mięsnych potraw. Mam na myśli wszelkie smalce z fasoli, gulasze z soczewicy, flaki z boczniaków i wegańskie schabowe. Wszystko te tradycyjne potrawy, które jarosze mieli odwagę ukraść z normalnej kuchni i zbezcześcić zamieniając ich  mięsne składniki na warzywne. Często spotykam się z pytaniem – jakim prawem i dlaczego? Dlatego dzisiaj postaram się odpowiedzieć na te pytania czy wręcz odeprzeć zarzuty. Zaczynajmy.

 

Źródło wegetarianizmu

Nie mam tutaj na myśli początków całego ruchu, raczej powody dla których poszczególne osoby decydują się na rezygnację z jedzenia mięsa. Jest ich wiele. Jedni wykluczają mięso z diety w ramach młodzieńczego kaprysu – żeby być zwyczajnie na przekór (jak ja w czasach gówniarzerii). Innym zwyczajnie mięso nie smakuj, wolą zielone i już. Jeszcze inni, obserwując własny organizm doszli do wniosku, że spożywanie padliny im nie służy. Po kotlecie czują się ciężko, a po steku mają wzdęcia. I rezygnują. Są też tacy, którzy odstawiają parówki, fisch&chips czy hamburgera ze względów etycznych. Nie chcą przykładać ręki do cierpienia zwierząt. Jest też grupa, do której sama (finalnie) należę,  której przedstawiciele wiedzą, że ani kiełbasa, ani sznycel ani też filecik, do najzdrowszych produktów nie należy i spokojnie można funkcjonować bez.  I to właśnie te trzy  ostatnie grupy często posuwają się do oszustwa w postaci warzywnego smalcu, kotleta czy hamburgera. Zwyczajnie lubią ten posmak, formę i konsystencję. Czasem przyśnią się im flaki czy gulasz. I wtedy sięgają po „oszustwo”. I co w tym złego? Przecież to nie ich wina, że ulubione potrawy muszą wykreślić z menu z powodu pochodzenia czy konsekwencji.

 

Wsparcie dla początkujących

Tym razem chodzi o sytuację, gdy niby-mięsne potrawy mają pomóc początkującym wegetarianom. Bo początki są trudne. Jasne, zdarzają się osoby, które z dnia na dzień rezygnują z mięsa i zupełnie wymazują z pamięci zapach i smak bekonu, zachwycając się surowym jarmużem czy kaszą w tysiącu odmian. Ale są też tacy, dla których przejście na zieloną stronę jest trudniejsze i zajmuje nieco czasu. I to im właśnie, na początku tej drogi pomagają wegańskie kotlety czy sojowe parówki. Część z nich z czasem odpuści i pokocha surowy jarmuż, inni jeszcze długo będą się wspomagać i urozmaicać dietę niby-kiełbasą. I nie ma się co burzyć – na tej relacji nie traci ani wegetarianin ani oszukany smalec.

 

Czyste lenistwo

Na koniec argument najbardziej ludzki czyli lenistwo. Skoro istnieje coś w formie krążka, w chrupiącej panierce, smażone na oleju, urozmaicające  talerz z drugim daniem i to coś, ma już nazwę – kotlet, po co szukać nowej zbitki liter dla tego samego krążka ale z selerem czy kalafiorem w środku? Wiadomo przecież czego się spodziewać – będzie okrągłe i chrupiące. A wprawiony mięsożerca wyczuje, w czym rzecz. Podobnie ze smalcem. Białe smarowidło, nie do końca aksamitne z chrupiącymi okruchami. Co z tego, że białe nie ze świńskiego tłuszczu tylko z fasoli, a w zębach chrupie wędzona śliwka czy cebula? Rozprowadza się na chlebie tak samo. Poza tym, jeśli mamy się czepiać szczegółów, to mięsożercy też nie są bez językowej winy. Bo jeśli wierzyć słownikom i encyklopediom, szynką poszczycić się może tylko świnka, a kabanosa można robić tylko z kabana czyli wieprza. Co w takim razie z szynką z indyka czy drobiowym kabanosem?.. No?.. Było się czepiać?

 

Przyszłościowo

Na etapie badań i eksperymentów ale daleko posuniętych są prace mające na celu stworzenie/wyprodukowanie/wyhodowanie mięsa komórkowo. Co to oznacza? Za jakiś czas będzie można wciągnąć hamburgera z wieprzowiny, która nigdy nie doświadczyła świńskiego życia czy stek z kobe nigdy nie biegającej po pastwisku krowy. Będzie smakować jak mięso, mieć jego strukturę i właściwości. Różnica będzie polegała tylko na tym, że przy jego stworzeniu/produkcji/hodowli nie ucierpi żadne zwierzę. Pojawi się pytanie – jak nazwać ten produkt? Czy to znów będzie oszustwo? Kim będzie osoba opierająca na nim dietę?

 

Wszystko jest kwestią nazewnictwa,  a nazwy powstają w głowie. Ludzkiej. Dlatego może zamiast czepiać się szczegółów, lepiej zastanowić się nad zmianą nawyków żywieniowych.

 

Dla ciała Życiowo

Minimalizm – ewolucja czy rewolucja?

4 grudnia 2019

Trafiłam dzisiaj na swoje blogowe początki. Tak przy okazji – wiecie, że pierwszy wpis pojawił się w maju 2011 roku? Trochę już tutaj jestem. Ale do rzeczy. W jednym z postów dotyczących wyprowadzki z ostatniego wrocławskiego mieszkania znalazło się stwierdzenie: „..dzisiaj czeka mnie pakowanie. Jest tego chyba cała ciężarówka..”

Uspakajam – nie było tego aż tyle, co nie zmienia faktu, że mój wrocławski dobytek zapełnił samochód Renault Kangoo po sufit. Nie było tam mebli (bo takowych nie posiadałam), nie było roweru (pojechał osobnym kursem), nie było też zbyt wielu książek (magazynowałam je w domu rodziców). To były tylko przedmioty codziennego użytku, szeroko pojęta garderoba itp. Generalnie…cały samochód niezbędnych do życia przedmiotów. Było tego mnóstwo. Samych ubrań chyba cztery walizki i dwa kartony. Dwa pudła butów. Przyznam szczerze, że nie wiem, czy wszystkich tych przedmiotów używałam, czy nosiłam wszystkie koszule, spódnice, torebki. Nie wiem, ale wiem na pewno, że wszystkie były mi w tamtym czasie absolutnie niezbędne i nie wyobrażałam sobie, że mogę ich nie mieć. Dacie wiarę, że miałam nawet super-potrzebne kurzołapy? To powinno dać Wam obraz tego, jak wyglądał mój dobytek, a tym samym podejście do posiadania….które już niebawem miało ulec kompletnej zmianie.

 

A stało się to już w przeciągu miesiąca. Mój cały dobytek na kolejne pół roku miał się zmieścić w plastikowej skrzyni o wymiarach 92x44x35, plus bagaż podręczny wielkości zwykłego plecaka. Przeraziłam się nie na żarty ale…udało się. Jak to było możliwe? Zadziałały przepisy mówiące, że na terenie bazy wojskowej obowiązuje odpowiednie ubranie (dwie zmiany munduru zielonego i dwie zmiany piaskowego) i odpowiednie obuwie („trzewiki pustynne”), a przede wszystkim ograniczenie bagażowe. Pomógł też zdrowy rozsądek, który podpowiadał, że torebka czy sukienka raczej nie sprawdzą się w afgańskich warunkach. Po przemyśleniach z kosmetyczki wyjęłam podkłady, tusze i cienie, a w ich miejsce pakowałam tampony i podpaski (dlaczego nie istniały jeszcze kubeczki?!?!!?). I tak drogą eliminacji i selekcji zmieściłam się w przepisach i poleciałam.

 

Po czterech dniach doleciałam, a z zawartością bagażu przeżyłam w Ghazni kolejne miesiące. Skłamałabym pisząc, że bazowałam tylko na tym, co przywiozłam. Z czasem garderoba nieco się rozrosła. Ale nie był to już efekt spontanicznych wypadów do galerii handlowych skutkujących zakupem kilkunastu koszulek za 9,99 PLN we wszystkich kolorach tęczy. Do garderoby doszły dżinsy przysłane z PL przez przyjaciółkę (dzięki Pear – jest nie tylko idealną florystką), bielizna (to wtedy przekonałam się do marki Triumph, której produkty przeżyły pranie i suszenie w bazowej pralni), najprostsze koszulki (wybierane z klucza – byle pasowały do munduru) i buty. Tych ostatnich była dokładnie jedna para. Skórzane Meindle za kostkę, dzięki którym wyszłam z tej afgańskiej przygody bez otarć i odcisków. Torebkę zastąpiły kieszenie spodni, a makijaż  – krem z filtrem 50.

 

Wydawać by się mogło, że po powrocie do „cywilizacji” wszystko wróci do dawnego stanu. Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie. Zostały dwie pary dżinsów, uniwersalne koszulki i wygodne buty. Z upływem czasu i zmianą pracy i stylu życia, szafa oczywiście ewoluowała. Pewne elementy odeszły na rzecz innych, coś przestało się sprawdzać, a coś innego okazało się niezbędne i musiało do garderoby dołączyć, jak torebka. Jedno tylko nie uległo zmianie – wszystko mieści się w jednej walizce. I jest praktyczne.

Jak widzicie, moja historia to zupełne zaprzeczenie tezy, że do minimalizmu trzeba dojrzeć, a pozbywanie się rzeczy to proces. Nie twierdzę, że tak nie jest. W wielu przypadkach „ewolucja” to z pewnością jedyny możliwy sposób przejścia na minimalizm. U mnie musiała nastąpić rewolucja. Gdyby nie ona, dzisiaj nadal obrastałabym w rzeczy, a elementy garderoby liczyłabym w setkach.

 

Jestem ciekawa, jak u Was wyglądała zmiana. Jesteście już „po”? To była rewolucja czy ewolucja? Podzielcie się doświadczeniami – chętnie poczytam.

Dla ciała Filozoficznie Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Wegetarianka w kaszmirowym swetrze cd.

18 listopada 2019

Dawno już nie było wegeteriańskich wątków, dlatego dzisiaj trochę scen z bezmięsnego życia. Wbrew pozorom sprawa tak osobista, jak sposób odżywiania, może wzbudzać nie tylko ciekawość ale też kontrowersje. Z resztą – sami poczytajcie.

„To co ty jesz, jeśli nie jesz mięsa?” – to klasyk, który zna chyba każdy wege. Tak, jakby dieta nie-jarosza opierała się w 100% na mięsie i jego przetworach. Na śniadanie parówka, na obiad schabowy, na kolację kiełbasa. Czy ktoś z Was, nie-wege,  tak się odżywia? Nie sądzę. Jecie przecież owsianki, kluski, placki, naleśniki, makarony itp. No i ja właśnie to jem. Mało tego. Jem rzeczy, o których Wam się nie śniło. Pasztet z pieczarek i kaszy gryczanej (by Jadłonomia), pasta z fasoli i pieczonego czosnku czy flaki z boczniaków. Jedliście? No właśni – a ja jadłam i jem!

„Ale ryby to chyba jesz?” albo dla odmiany „To ryb też nie jesz?” – wypowiadane z kompletną dezaprobatą. Aż korci żeby odpowiedzieć: „Jem, Przecież dzisiaj ryby to już nie mają mięsa tylko plastik i metale ciężkie”. Zdumiewające, jak szybko ryba w ludzkim umyśle przechodzi przemianę. Jak długo macha płetwą ogonową w rzece czy akwarium, tak długo jest zwierzątkiem; gdy tylko wyjąć ją z wody – to już nawet tkanki mięśniowej nie ma. Cudowne przemienienie, co? A zupełnie poważnie – ten tok myślenia, to prawdopodobnie spadek po “diecie katolickiej”, w której w piątki nie jada się mięsa ale ryby jak najbardziej. Swoją drogą – ten temat też musze zgłębić. Będzie wpis o piątkowej rybie bez mięsa 😉

„Ale to nie mięso, to kurczak!” – to jak dla mnie większe przebicie niż bezmięsna ryba. I na to nie znajduję już naprawdę żadnego wytłumaczenia. Serio, serio. Żeby jeszcze podciągnąć pod to cały drób…ale jakoś kaczki, gęsi czy indyka, nikt mi nie oferował, za to kurkę to jak najbardziej. A to przecież, idąc w spożywczą nomenklaturę – może i filet być i szynka 😉

„Mięsa nie jesz ale buty/torebkę/kurtkę skórzaną nosisz!” – to wypowiadane z przekąsem, a czasem dziką satysfakcją. No właśnie – ja słusznie zauważono – „noszę”. Nie przeżuwam, nie zagryzam, nie połykam czy oblizuje tylko noszę. Bo dla mnie wegetarianizm to sposób odżywania. Nie styl ubierania czy praktyka duchowa tylko zwyczajnie rodzaj diety. I tyle. Było już kiedyś o tym, że dla mnie to co pakuję do ciała jest tak samo ważne jak to, co na tym ciele noszę. Nic się w tej materii nie zmieniło.

A jak u Was? Jecie mięso czy nie? A może znacie jakieś wege-klasyki. Podzielcie się – chętnie poczytam,