Przeglądasz kategorie

Wegetarianka w skórze

Dla ciała Garderoba Wegetarianka w skórze

Lato..nie odchodź jeszcze czyli sezonowa wymiana gaderoby

11 września 2020

Jak mocno by nie zamykać oczu, trudno nie zauważyć, że lato odchodzi. Skręca nasze termometry do maksymalnie 20 stopni, zabiera lekkie sukienki, przewiewne topy, krótkie spodenki i w sandałach czy japonkach biegnie do Australii. Zostawia przy tym szeroko otwarte drzwi dla jesieni, która już powoli się do nich zbliża w skórzanej kurtce narzuconej na lekki sweterek, z szyją opatuloną chustą i w sztybletach czy innych butach za kostkę. Jakby pięknie to przejście nie wyglądało, fakt jest faktem – garderobę czas zmienić.

Ubrania z naturalnych tkanin

Minimalistyczne zmiany

Zabrałam się do tego i ja. Zrobiłam to dzisiaj, z racji wolnego od pracy dnia. I pomimo słońca za oknem i 25 stopni na termometrze, dzielnie walczyłam z garderobą. No dobrze, trochę przesadzam. Było 25 stopni ale nie była to walka. Od kiedy opanowałam swoją szafę, nawet sezonowa zmiana wieszaków nie jest straszna. Nie mam piętnastu kartonów z setką swetrów, wełnianych spódnic i spodni, kozaków do kolan i czap na syberyjską zimę. Tak naprawdę cała „zima” w moim przypadku mieści się w jednym kartonie przeprowadzkowym szwedzkiej firmy. I jest tam wszystko poza butami. Gdy przychodzi do „transformacji”, wyjmuję ten karton zza wieszaka, opróżniam, napełniam i znów za wieszak chowam.  Skala procesu wynika z faktu, że przede wszystkim nie mam zbyt wielu ubrań. Ale nie tylko.

Zmiana klimatu w szafie

Na pewno zauważyliście, że zimy, które przerabiamy od kilku lat „To nie to, co kiedyś” jakby powiedział sędziwy staruszek. Nawet jeśli dane jest nam doświadczyć temperatury niższej niż -20 stopni, to dzieje się to sporadycznie. Nie ma śniegu po kolana czy jesiennej pluchy doprowadzającej do przemoczenia butów. Można powiedzieć, że przyroda obchodzi się z nami w miarę delikatnie i to przekłada się na naszą garderobę. Przede wszystkim, nie potrzebujemy wspomnianych wcześniej kozaków czy ciepłych butów do kolana. Spokojnie można przejść jesień i zimę w sztybletach. Ba, znam takich którzy przebiegną te dwie pory roku w skórzanych sneackersach. Puchowe kurtki z kołnierzami powyżej uszu też raczej mało się przydają. Nawet ciężkie, długie wełniane płaszcze nie są nadużywane. A że nie są bardzo potrzebne, nie mamy ich też w kartonach z „zimą”. A jeśli już są, to w ilościach szczątkowych.

 

Elementarna ponadczasowość

Na to, jak wygląda sezonowa wymiana garderoby, spory wpływ ma też fakt, że wiele ubrań w naszych szafach jest „ponadsezonowych”. Najlepszym tego przykładem są dżinsy. Nie wiem jak to wygląda u Was ale u mnie dżinsy są naprawdę całoroczne. No, może ta jedna para z dziurami na kolanach zimą jest mniej używana. Jednak pozostałe trzy pary eksploatuję przez cały rok. Noszę klasyczne, granatowe modele z Big Stara, które nie wychodzą z mody, tworząc z nich idealne zestawy na każdą okazję. Podobnie jest z koszulkami. Mam 7 czy 8 sztuk najprostszych białych T-shirtów. Latem zakładam je jako góry do dżinsów czy spodenek, gdy robi się chłodniej, idealnie nadają się jako „ocieplacz” pod sweter czy bluzę. Same bluzy też mam w obiegu przez cały rok. Latem co prawda rzadziej – tylko wtedy, gdy robi się naprawdę chłodno ale przez pozostałe miesiące, zdecydowanie częściej. No i buty. Klasyczne New Balance mam w szafce z butami przez 12 miesięcy. W sumie trampki, które noszę latem, też zdarza mi się założyć jesienią, gdy ta jest w miarę ciepła i sucha.

 

Przybyło i ubyło

Co w takim razie z mojej garderoby zniknęło? Trochę tego wbrew pozorom jest. Zdjęłam z półek i wieszaków 2 letnie sukienki, których prawie nie nosiłam. Pożegnałam się też z 3 parami szortów i dwiema lekkim koszulami, z których tworzyłam zestawy na upały i były naprawdę mocno eksploatowane. Zniknęły podszyte wiatrem spodnie alladyny i 3 topy na szerokich ramiączkach noszone tylko latem. Do kartonu spakowałam też 1 parę sandałów i 1 baleriny. Pożegnałam się też z jednoczęściowym strojem kąpielowym, którego nie miałam okazji użyć i z namiętnie użytkowanym tego lata granatowym bikini. Schowałam też 4 topy do biegania, których na pewno już w tym roku nie użyję

Z kartonu wyjęłam 1 kaszmirowy golf i 2 wełniane, lekkie sweterki. Światło dzienne ujrzały też 2 pary butów za kostkę (sztyblety i trzewiki z szeroką cholewką). Wypakował też, chociaż mam nadzieję, że nie będę jeszcze musiała ich używać okrycia wierzchnie. W moim przypadku to szary, wełniany płaszcz do kolana z Benettona, który służy mi już 7 lat i czarna, też wełniana, krótka kurtka zakupiona w ubiegłym roku. A, i jeszcze 4 szale do opatulania i 2 czapki. Uzupełniłam też półkę z ubraniami sportowymi – dołożyłam do niej 2 pary legginsów (zwykłe i ocieplane).

 

Detale

Z porami roku zmienia się u mnie również zapotrzebowanie na dodatki, a w zasadzie jeden dodatek czyli torebkę. Latem zastępują ją lniane plecaki – grantowy albo w niebiesko-białe paski; zimą mieszczę się w torebce – typowym, czarnym worku. Mam ją już 5 lat, a że to piękny skórzany Słoń Torbalski, zupełnie nie traci na wyglądzie. Do tego dochodzą dwie pary rękawiczek jak na prawdziwego zmarzlucha przystało.

 

Jak widzicie, nie ma tego zbyt wiele. Całą wymianę ogarnęłam w niecałe dwie godziny. Mogę już spokojnie zaczynać jesień chociaż zupełnie mi to nie w smak. A jak z tym u Was? Robicie w ogóle takie wymiany czy macie wszystko pod ręką przez cały rok?

 

 

 

 

Filozoficznie Wegetarianka w skórze Życiowo

Mama wegetarianki

26 maja 2020

Dzisiaj Dzień Matki. Przyznam, że nie lubię tego określenia – „matka”. Bo kto normalny zwraca się w ten sposób do najbliższej osoby pod słońcem? To jest MAMA. I dzisiaj będzie o mojej mamie, która jest najlepsza. A że mamą wegetarianki, to jest najlepsza do kwadratu!

 

Z mamą

Z mamą

 

Mama i wegetarianizm

Na pewno słyszeliście setki historii pt. moja mama histeryzuje, bo przestałam jeść mięso. No cóż…Zdarza się pewnie i tak, chociaż nie znam tego z autopsji. Moja nie histeryzowała. Po prostu przyjęła to do wiadomości i zmieniła trochę sposób gotowania. Mój pierwszy wegetarianizm zdarzył się na studiach. Mieszkałam wtedy w Krakowie i stołowałam się praktycznie sama. Ale na weekendy przyjeżdżałam do domu, wtedy też w domu jadałam i wyjeżdżałam z wałówka. I moje wege-fanaberie nie były dla mamy żadnym problemem.  A pamiętajcie, że to były lata 2002-2007 czyli czas, gdy mało kto słyszał o tofu, a Marta Dymek miała w porywach 13-14 lat. Moja mama potrafiła wyczarować bezmięsne cuda. Robiła gołąbki z ziemniaków, zapiekanki ziemniaczane i ryżowe, kotlety warzywne i wiele innych podobnych rzeczy. Odgrzebywała w pamięci bezmięsne potrawy z własnego dzieciństwa i przygotowywała je specjalnie dla mnie. Mamo, jak ja kocham Twoje „dziatki” i „gałuski”!!!

Drugi wegetarianizm zaczął się, gdy już mieszkałam poza domem. Nie zmieniło to faktu, że w domu rodzinnym nadal bywam, a mama nadal czaruje. Zawsze czekają na mnie ukochane „ziemniaki w różnych odmianach” czy pasztet z selera. Ten ostatni z resztą wprowadziła do własnej kuchni. Cała moja wege-mama

Mama i zero-waste

Moja mama znała „zero-waste” zanim usłyszały o nim internety. Resztki suchego chleba trafiały do kamiennego garnka i zostawały ścierane na bułkę tartą. Kompot gotowała z całych owoców – w życiu nie obierała jabłek! Warzywa z rosołu zmieniały się w pastę warzywną, a obierki z ziemniaków zanosiłam do babci, która miała gospodarstwo i karmiła nimi zwierzęta.

Odkąd pamiętam mama zawsze robiła przetwory. Nigdy nie kupowała dżemów, sałatek czy soków. Wszystko przygotowywała sama przerabiając owoce z ogrodu i sadu. Z tego przerabiania nie zostawało nic. Zero odpadów.

Domowe przetwórstwo mamy dotyczyło nie tylko owoców i warzyw ale też nabiału. Z mleka prosto do krowy robi kefir, twaróg, a nawet ser żółty!

Piecze sama chleb na zakwasie, który kocham miłością patologiczną.

Mimo całej tej „twórczości” musi jednak czasem chodzić do sklepu. Gdy jednak robi zakupy, zawsze idzie z własną szmacianą torbą i siatkowymi woreczkami, które uszyła też dla mnie.

Ma maszynę do szycia, na której przeszywa, przerabia i naprawia. Stare obrusy zmieniają się kuchenne ścierki, a za krótkie firanki zyskują nowe życie w postaci woreczków na owoce.  Mama nie jest „less-waste” – ona jest „no waste”.

Mama i zielone

Mama zawsze miała ogródek. Normą była pietruszka do niedzielnego rosołu prosto z grządki. Własna sałata, rzodkiewka, szczypiorek. Latem truskawki, a jesienią wybierane z ziemi buraki, marchew czy ziemniaki.

Ale zielono było też w domu. U nas zawsze były doniczki z roślinami. Niezależnie od tego, na ilu metrach kwadratowych mieszkaliśmy – zawsze coś rosło, kwitło i pachniało. I to mam po mamie do dzisiaj. Całe mieszkanie zastawione jest doniczkami, a na tarasie stoją kolejne z ziołami, pomidorami i ogórkami.  Nikt mi nie kazał, nie sugerował –to było po prostu oczywiste, że musi być zielono – jak u mamy.

 

Mama i cała reszta

Nie mam łatwego charakteru, a moje pomysłowość już w dzieciństwie odbiegała od statystyk. Nigdy jednak nie usłyszałam od mamy, że to niemądre/głupie/nierealne czy mam sobie wybić z głowy. Nawet jeśli coś było zupełnie niezgodne z jej tokiem myślenie – tłumaczyła, nie krytykowała.

Teraz jestem dorosła i mam swój „mocny” pogląd na świat, którego mama nie krytykuje. Wiem, że nie we wszystkim się ze mną zgadza ale  wiem, że bezwarunkowo mnie kocha. No i jest NAJWSPANIALSZĄ MAMĄ DO KWADRATU!

Wpis powstał z okazji Dnia Mamy, która jest dla mnie jedną z najważniejszych osób na świecie. Poza nią są jeszcze kilka innych osób ale o nich następnym razem – może w okolicy Dnia Taty?..

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Wegetarianka na codziennych zakupach

19 maja 2020

Punktem wyjścia do tego postu było wielokrotnie słyszane stwierdzenie, że zdrowe (zielone) odżywianie jest drogie i w ogóle życie eko to coś dla bogatych i rozpuszczonych millennialsów. Oczywiście absolutnie się z tym nie zgadzam. Raz – nie jestem bogata i rozpuszczona, dwa – nie łapię się do kategorii „millennials”. Ale… staram się żyć eko i jestem wege. I wbrew stereotypom nie kosztuje mnie to fortuny, nie tracę na to masę czasu, a zakupy robię we wioskowym markecie. Jak wyglądają i co się na nie składa – o tym poniżej.

Świeże zielone

Zaczynam zawsze na stoisku z warzywami, owocami i orzechami. W koszyku ląduje to, na co akurat jest sezon i mam ochotę. Patrząc na sklepowe półki można odnieść wrażenie, że jest sezon na wszystko – arbuzy, winogrona, śliwki i obowiązkowo hiszpańskie truskawki. Mając jednak na uwadze sezonowość i zdrowy rozsądek, sięgam po te najbardziej „prawdopodobne” do osiągnięcia na przedwiośniu, a są to jabłka. I tutaj też ważne – nie wybieram tych soczyście zielonych, wielkich izraelskich Golden Delicious ale krajowe – w moim przypadku niemieckie – Elstar czy Jonagold. Informacje, o tym, na co jest sezon można znaleźć w internecie. Ja posiłkuję się „kalendarzem” ściągniętym ze strony Salaterki. Polecam.

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Kalendarz owoców i warzyw sezonowych- źródło: https://salaterka.pl/warzywa-owoce-sezonowe-maju/

Oczywiście nie da się przetrwać przedwiośnia tylko na jabłkach czy ziemniakach. Czasem robię odstępstwa i do koszyka wkładam też cytrusy czy szpinak. Decydując się na nie, wybieram te pochodzące z upraw położonych jak najbliżej i z jak najmniejszą ilością plastiku w ramach opakowania. Z resztą, jeśli to tylko możliwe, wybieram warzywa i owoce bez opakowań/siatek/tacek – pakuję je we własne, tekstylne woreczki, które uszyła mi mama.

W koszyku, niezależnie od pory roku lądują też warzywa korzeniowe.

Wiem, że jak na wege przestało powinnam kupować awokado i jarmuż ale ani za jednym ani tym bardziej za drugim nie przepadam, poza tym to pierwsze jakoś mało krajowe mi się wydaje.

Chrupiące

Następne do koszyka wędruje pieczywo. Tutaj, podobnie jak w przypadku zielonych, wybór ogromny, co nie zmienia faktu, że nie wszystko jest warte uwagi. Z całym szacunkiem dla przemysłu piekarniczego ale gdy widzę ciemne bułki zapakowane w szczelny worek foliowy z dwutygodniowy terminem przydatności do spożycia, coś mi mocno nie gra. Kupuję chleb ciemny, wieloziarnisty i niekrojony. Pakuję do swojego lnianego worka (dziękuję mamo) i to by było na tyle. Żadnych bagietek, bułek, drożdżówek. To zwyczajnie nie moje smaki.

Tego pieczywa też nie trafia do koszyka zbyt wiele, ponieważ zakochałam się w chlebie z kaszy gryczanej z przepisu Wincentyny i staram się go regularnie piec.

Sypkie i mączne

Tutaj mam na myśli kasze i makarony. Z kaszami nie jest łatwo – w Niemczech ciężko je kupić w ogóle, a jeśli już są, to na półkach „Bio”, czyli w koszmarnej cenie. Wszystkie kasze przywożę z Polski – gryczaną jasną i ciemną, jaglaną, pęczak. I na tym bazuję. Makarony to dla mnie wybór prostszy – staramy się ich jeść z K. mniej, dlatego jeśli już kupuję jakiś, to pod kątem wykorzystania go jako składnika sałatki. Wybieram kukurydziany, wieloziarnisty czy z ciecierzycy.

Na regale z sypkimi stoją też różnego rodzaju granulaty sojowe, tofu czy gotowe mieszanki do przygotowywania wegeburgerów czy innych falafeli. Po nie też czasem sięgam, chociaż preferuję kotlety domowej produkcji z kaszy i warzyw korzeniowych.

Z chłodni

Tutaj sprawa lekko się komplikuje. W chłodniach jest nabiał i wędliny. Wędliny kupuję – nie dla siebie, dla K.  chociaż on ostatnio woli kupić kawałek mięsa i samodzielnie go upiec. Ale jeśli już kupuję, to najczęściej salami i szynka parmeńska czyli najmniej przetworzone. Staram się też, by opakowania były jak najmniej szkodliwe dla otoczenia.

Podobnie jest z nabiałem. Jem go mało, w zasadzie tylko piję ayran; czasem jako dodatek do zup w postaci śmietany. Jak wybieram? Z certyfikatem, jak najbardziej lokalnie i najmniej plastikowo.

Przy chłodniach stoją też jajka ale one do koszyka nie trafiają. Jemy jajka polskie, ze znajomego podwórka, od kur padających ze zmęczenia po całym dniu spędzonym na łące. To chyba najbardziej wolny wybieg.

Z zamrażarki

Tutaj zatrzymuję się niemal przy każdych zakupach. Mrożone warzywa, mrożone owoce, mieszanki do zup. Najlepszy sposób, by jeść zielono, gdy wokół szaro.

Chemicznie

W tej części sklepu, gdzie znajdują się regały z chemią domową bywam rzadko, bo to też produkty, których zużycie jest mniejsze. Stąd zabieram do domu papier toaletowy z recyklingu oraz płyny do prania i mycia naczyń. Moje najnowsze odkrycie to seria Respect – rzekomo przyjazna środowisku. O ile chemia może być przyjazna komukolwiek.

I to by było na tyle. Jak widzicie, zakupy wege-eko nie różnią się jakoś bardzo od tych robionych przez zwykłego śmiertelnika. Rachunek też nie jest jakiś wysoki. Łapię się raczej na tym, że zaskakuje mnie ile płacą osoby stojące przede mną w kolejce z normalnymi zakupami. Ale o tym innym razem. A teraz podzielcie się swoimi spostrzeżeniami w kwestii wege-zakupów. Jestem bardzo ciekawa, jak to u Was wygląda.

Dla ciała Garderoba less waste Wegetarianka w skórze

Moje typy czyli polskie marki, którym jestem wierna od lat

27 stycznia 2020

Nie jestem modowym zwierzem. Zupełnie. A od kiedy przeszłam na minimalizm to już zupełnie niezakupowa i niemodowa jestem. Co nie zmienia faktu, że jednak coś na siebie muszę założyć, gdy wstaję z łóżka czy gdy wychodzę do ludzi. Dlatego kupuję. I, pomimo, że mieszkam w mieście, gdzie w czasie wyprzedaży można się naprawdę dobrze i niedrogo obkupić, rzadko korzystam z tych opcji. Nie mam takiej potrzeby, a gdy już taka konieczność się pojawia, zakupy robię w PL, ponieważ pomimo przeprowadzki do DE, pozostałam wierna polskim markom. I dzisiaj o nich.

Polskie marki

Polskie marki – Słoń Torbalski,        Big Star, Wojas

 

Spodnie na krótkie nogi

 

Nie jestem krasnoludkiem, ale też nie żyrafą. I ciężko mi kupić dżinsy, które wcisnę na swoje nieco szersze cztery litery ze świadomością, że nie będę ich musiała cztery razy podwijać. Jedyna marka, która jest w stanie ogarnąć moje gabaryty to Big Star. Ich spodnie pasują zawsze (no dobrze…jak się obżerasz przez święta, to nie pasują.. ale wtedy nie pasuje nawet dres XXL).  Jeszcze nigdy nie skracałam dżinsów u nich kupionych. Są idealne. Co ważne, mają wszystkie modele, których potrzebuje. A jestem bardzo wybredna – dopadają rurki o przekroju 3 cm,  spodnie z talią pod żebra, niby-modne niewykończenia czy bezpłciowe boyfriend’y. Jak widzicie, ciężko ze mną, a mimo to, dżinsy kupuję tylko u nich. W sumie nie tylko dżinsy. Ma też kilka t-shirtów z bawełny organicznej kupionych lata temu, które do dzisiaj nie straciły kształtu, koloru i rozmiaru. Podobnie jak skarpety. Zresztą o skarpetach z Big Stara pisała ostatnio Kameralna.

 

Buty z Podhala

 

Nie wiem, jakie pokolenie reprezentujecie, ale jeśli to 30 +/-, to być może pamiętacie „Relaksy”. Znienawidzone przez dzieci kozaki produkowane w Nowym Targu, w których nie szło się ślizgać. Nie miałam takich, ale wszyscy wokół mieli i bardzo im współczułam. „Relaksy” odeszły do lamusa wieki temu, by powrócić w wielkim blasku jakieś dwa sezony temu dzięki marce Wojas. I to jest właśnie druga polska firma, której jest wierna od lat. Zdecydowana większość butów, które noszę (poza sportowymi), to właśnie Wojasy. Najlepsze pod słońcem skórzane trzewiki, półbuty i baleriny. Z prawdziwej skóry, nieśmierdzące chińskim klejem, super wytrzymałe. O tym, jak są wytrzymałe świadczy fakt, że zakupy w Wojasie robię raz na rok, może dwa lata. Ostatnie miały miejsce początkiem stycznia, gdy szukałam następcy dla trzewików, który, po siedmiu latach noszenia nie mógł już pomóc nawet szewc (bo ja jestem z tego sortu, który nosi buty do szewca, nie do kontenera na śmieci)

 

Krakowski design

 

Wspominałam już kiedyś, że pomimo swoich wege-skrzywień, noszę ubrania i dodatki skórzane. Jeśli ktoś się w tym momencie burzy – zapraszam po wyjaśnienia tutaj. I teraz będzie o dodatkach właśnie, a dokładnie o jednym, czyli o torebce.  Gdy jeszcze byłam studentką krakowskiej Alma Mater, zakochałam się w torebkach ze Słonia Torbalskiego. Codziennie przechodziłam koło ich sklepu na ulicy Sławkowskiej i tęsknym wzrokiem patrzyłam na ceny, które były równe mojemu stypendium. Obiecywałam sobie, że gdy już będę dorosła i bogata, to Słonia Torbalskiego sobie kupię. I kupiłam. Pierwszego zaraz po rozpoczęciu pierwszej pracy. Przeżył ze mną 5 lat, by zaginąć w czasie przeprowadzki do Wrocławia. Drugiego jakieś 3 lata temu. Ten drugi jest ze mną do dzisiaj. To klasyczna, czarna jednokomorowa, torba z uszami lub jak chce K. „worek na zanętę”. Ponadczasowa  i pasująca do wszystkiego torebka. Chodzi ze mną do pracy, jeździ na zakupy i wakacje, nawet do Rzymu ją w marcu zabiorę – a co! Słoń Torbalski poza ponadczasowym designem to też solidny materiał i jeszcze solidniejsze wykonanie. Nie wyobrażam sobie innej torebki. Ta i tylko. Dosłownie, bo ja nie mam torebek na różne okazje. Mam tylko Słonia. No i plecak na laptopa, ale to już inna bajka.

 

A Wy? Macie swoje ulubione marki, którym jesteście wierni od lat? Chętnie poznam Wasze typy.

Dla ciała less waste Wegetarianka w skórze Zdrowo

Mniej „less-waste”

20 stycznia 2020

Na blogach, w postach na FB czy Instagramowych wpisach coraz częściej widzę wyliczanki, o tym jak ich autorzy są „less-waste” albo wręcz „zero-waste”. Chwalą się, że zrezygnowali z kawy na wynos w papierowym kubku, papieru śniadaniowego, a do pracy dojeżdżają rowerem niezależnie od pory roku. Przyznam, że bardzo się cieszę, że ludzkość wzięła sobie w końcu do serca problem nadmiaru/śmieci/plastiku itp. Sama jestem wyznawcą tej religii. Mam termiczny kubek, lunch-box i książki w wersji elektronicznej. Jednak oglądając czy czytając wspomniane już wpisy miewałam wyrzuty sumienia, że cały czas robię za mało. W końcu jednak mi przeszło. Stwierdziłam, że nie dam się zwariować. I dzisiaj będzie o tych moich śmieciowo-plastikowych grzechach

 

Kosmetycznie

Na pierwszy ogień pójdą płatki kosmetyczne do demakijażu. Nie potrafię się zdobyć na cięcie koszulek na strzępy i przemywania tymi resztkami twarzy, a później ich pranie. Wiem ile „kosztuje” produkcja płatków i z czym się wiąże, podobnie jak ich los po zużyciu. Dlatego staram się wybierać te najbardziej ekologiczne. Nie wymienię ich jednak na te wielokrotnego użytku, które de facto i tak muszę uprać.

W kosmetykę wpisuje się też symbol walki o czystość oceanów czyli patyczek do czyszczenia uszu. Wbrew otoczeniu i prasowej nagonce cały czas je mam. Już nie te plastikowe w przezroczystym pudełku ale biodegradowalne w tekturowym opakowaniu. Ale mam. Bo nie wyobrażam sobie wykonywania pewnych zabiegów higienicznych bez ich użycia. Tak, wiem, że są specjalne spreje do czyszczenia uszu – mam takowy. Niezależni od tego – patyczki zostają.

Zakupy w plastiku

Kupuję w plastiku. Gdy tak zdecyduję. Na zakupy spożywcze chodzę z koszykiem, w którym mam woreczki na owoce (uszyte przez mamę ze starych firanek) i takie same na pieczywo (też maminego autorstwa, z lnianych obrusów). Wybieram produkty sypkie w papierowych torebkach, kukurydzę czy groszek w słoikach zamiast w puszkach. Ale jeśli cena gruszek luzem jest dwukrotnie wyższa od tych w plastikowej siatce, biorę te drugie. Zamiast zwykłego proszku do prania w 5 kg kartonie kupuję płyn Frosch w plastikowym worku, który (worek) będzie się dłużej rozkładał ale wiem, że woda po praniu nie jest radioaktywna.

 

Komunikacja

Jeżdżę do pracy samochodem. Mam możliwość skorzystania z komunikacji publicznej, tyle że taka podróż trwa 3 razy dłużej. Tę drugą opcję wybieram, gdy wiem, że nie mam czasowych ograniczeń i planuję ogarnięcie kilku punktów w Berlinie, gdzie ani nie chcę truć spalinami tysięcy rowerzystów ani szukać godzinami miejsca parkingowego.

Na długich trasach (np. do Krakowa) raczej latam niż jeżdżę. Bo jest szybciej i taniej.  Oszczędzam. A to, co zaoszczędzę wykorzystuję na walkę z smogiem i plastikiem.

 

Nie jestem idealna i nigdy nie będę. Pewnie popełniam jeszcze steki innych „less-waste” błędów ale nie będę popadać w obłęd i biczować się z tego powodu. Nic kosztem własnego „ja” ani tym bardziej pod publikę

Dla ciała Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Niby-mięso czyli zielone oszustwo

3 stycznia 2020

Dzisiaj zabieram się z mój ulubiony „wegetariański” temat  czyli zieloni naśladowcy mięsnych potraw. Mam na myśli wszelkie smalce z fasoli, gulasze z soczewicy, flaki z boczniaków i wegańskie schabowe. Wszystko te tradycyjne potrawy, które jarosze mieli odwagę ukraść z normalnej kuchni i zbezcześcić zamieniając ich  mięsne składniki na warzywne. Często spotykam się z pytaniem – jakim prawem i dlaczego? Dlatego dzisiaj postaram się odpowiedzieć na te pytania czy wręcz odeprzeć zarzuty. Zaczynajmy.

 

Źródło wegetarianizmu

Nie mam tutaj na myśli początków całego ruchu, raczej powody dla których poszczególne osoby decydują się na rezygnację z jedzenia mięsa. Jest ich wiele. Jedni wykluczają mięso z diety w ramach młodzieńczego kaprysu – żeby być zwyczajnie na przekór (jak ja w czasach gówniarzerii). Innym zwyczajnie mięso nie smakuj, wolą zielone i już. Jeszcze inni, obserwując własny organizm doszli do wniosku, że spożywanie padliny im nie służy. Po kotlecie czują się ciężko, a po steku mają wzdęcia. I rezygnują. Są też tacy, którzy odstawiają parówki, fisch&chips czy hamburgera ze względów etycznych. Nie chcą przykładać ręki do cierpienia zwierząt. Jest też grupa, do której sama (finalnie) należę,  której przedstawiciele wiedzą, że ani kiełbasa, ani sznycel ani też filecik, do najzdrowszych produktów nie należy i spokojnie można funkcjonować bez.  I to właśnie te trzy  ostatnie grupy często posuwają się do oszustwa w postaci warzywnego smalcu, kotleta czy hamburgera. Zwyczajnie lubią ten posmak, formę i konsystencję. Czasem przyśnią się im flaki czy gulasz. I wtedy sięgają po „oszustwo”. I co w tym złego? Przecież to nie ich wina, że ulubione potrawy muszą wykreślić z menu z powodu pochodzenia czy konsekwencji.

 

Wsparcie dla początkujących

Tym razem chodzi o sytuację, gdy niby-mięsne potrawy mają pomóc początkującym wegetarianom. Bo początki są trudne. Jasne, zdarzają się osoby, które z dnia na dzień rezygnują z mięsa i zupełnie wymazują z pamięci zapach i smak bekonu, zachwycając się surowym jarmużem czy kaszą w tysiącu odmian. Ale są też tacy, dla których przejście na zieloną stronę jest trudniejsze i zajmuje nieco czasu. I to im właśnie, na początku tej drogi pomagają wegańskie kotlety czy sojowe parówki. Część z nich z czasem odpuści i pokocha surowy jarmuż, inni jeszcze długo będą się wspomagać i urozmaicać dietę niby-kiełbasą. I nie ma się co burzyć – na tej relacji nie traci ani wegetarianin ani oszukany smalec.

 

Czyste lenistwo

Na koniec argument najbardziej ludzki czyli lenistwo. Skoro istnieje coś w formie krążka, w chrupiącej panierce, smażone na oleju, urozmaicające  talerz z drugim daniem i to coś, ma już nazwę – kotlet, po co szukać nowej zbitki liter dla tego samego krążka ale z selerem czy kalafiorem w środku? Wiadomo przecież czego się spodziewać – będzie okrągłe i chrupiące. A wprawiony mięsożerca wyczuje, w czym rzecz. Podobnie ze smalcem. Białe smarowidło, nie do końca aksamitne z chrupiącymi okruchami. Co z tego, że białe nie ze świńskiego tłuszczu tylko z fasoli, a w zębach chrupie wędzona śliwka czy cebula? Rozprowadza się na chlebie tak samo. Poza tym, jeśli mamy się czepiać szczegółów, to mięsożercy też nie są bez językowej winy. Bo jeśli wierzyć słownikom i encyklopediom, szynką poszczycić się może tylko świnka, a kabanosa można robić tylko z kabana czyli wieprza. Co w takim razie z szynką z indyka czy drobiowym kabanosem?.. No?.. Było się czepiać?

 

Przyszłościowo

Na etapie badań i eksperymentów ale daleko posuniętych są prace mające na celu stworzenie/wyprodukowanie/wyhodowanie mięsa komórkowo. Co to oznacza? Za jakiś czas będzie można wciągnąć hamburgera z wieprzowiny, która nigdy nie doświadczyła świńskiego życia czy stek z kobe nigdy nie biegającej po pastwisku krowy. Będzie smakować jak mięso, mieć jego strukturę i właściwości. Różnica będzie polegała tylko na tym, że przy jego stworzeniu/produkcji/hodowli nie ucierpi żadne zwierzę. Pojawi się pytanie – jak nazwać ten produkt? Czy to znów będzie oszustwo? Kim będzie osoba opierająca na nim dietę?

 

Wszystko jest kwestią nazewnictwa,  a nazwy powstają w głowie. Ludzkiej. Dlatego może zamiast czepiać się szczegółów, lepiej zastanowić się nad zmianą nawyków żywieniowych.

 

Wegetarianka w skórze

Wegepies i wegekot – czy to możliwe?

26 listopada 2019

Zaczniemy od stereotypu. Nie jesz mięsa? To pewnie Twoja druga połowa też nie je. I dzieci pewnie też nie jedzą. I w ogóle już całą rodzinę  i połowę znajomych przeciągnęłaś na złą stronę mocy. I nawet psa  i kota karmisz sałatą.

No właśnie nie. Ja nie jem mięsa ale moja druga połowa –  jak najbardziej. Podobnie jak cała rodzina. I psy – stuprocentowi pożeracze mięsnych puszek. To dla mnie oczywiste i jasne jak słońce. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. A jest! Coraz częściej słyszę i czytam o sytuacjach, gdy wegetarianin posiadający psa czy kota, wyklucza z jego diety produkty pochodzenia zwierzęcego. Czy słusznie? No cóż…

Zacznijmy od tego, że chociaż i kot i pies to tak samo kochane czworonogi domowe, ich natura jest kompletnie odmeinna. A co za tym idzie, kompletnie rozbieżne są ich potrzeby żywieniowe. Wynika to z ich pochodzenia i dziejowych perturbacji. Obydwa gatunki zostały udomowione bardzo wcześnie, bo około 10 tys. lat przed naszą erą (kot nieco później – 9 tys. lat p.n.e). Udomowienie stało się równoznaczne, ze zmiana sposobu odżywiania. O ile koty zaczęły korzystać ze stołu pana w ograniczonym zakresie, nadal polując  i dając w ten sposób upust swojemu instynktowi łowcy; o tyle psy bardzo szybko przestały samodzielnie zdobywać pożywienie, w pełni zdając się na właściciela.

W sukurs psom przyszła natura. W przeciwieństwie do 100% drapieżnych kotów, psy są bardziej zbliżone do zwierząt wszystkożernych. Ich układ pokarmowy jest dłuższy, co pozwala na dłuższe trawienie, nieodzowne w przypadku spożywania produktów pochodzenia roślinnego. Większe jest też ich jelito grube, co przekłada się na większą liczbę bakterii ułatwiających fermentację. Również większa liczba zębów przedtrzonowych i trzonowych ułatwia spożywanie tego typu pokarmów. Wreszcie –mają możliwość dostosowania metabolizmu do pozyskiwania większej ilości węglowodanów pochodzenia roślinnego.

A co z kotami? To stuprocentowi mięsożercy. Mają ostre, nieprzystosowane do żucia (a dokładnie rozcierania pokarmu) zęby. Ich żołądek jest jednokomorowy i dla odmiany wydzielający duże ilości kwasu solnego, co ułatwia trawienie mięsa – w szczególności surowego – u psa wygląda to nieco inaczej. Koci organizm nie wytwarza też enzymu dioksygenazy β-karotenowej odpowiadającego za przekształcenie β-karotenu zawartego w pokarmach roślinnych w retinal. Mówiąc wprost, pokarm roślinny nie dostarczy kotu wartości odżywczych. Co nie znaczy, że nie pokusi się on czasem na kawałek ugotowanej marchewki.

Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe fakty, jak brzmi prawidłowa odpowiedź na tytułowe pytanie? W przypadku psa  to dyplomatyczne: „To zależy”. Istnieją specjalne karmy, nie zawierające składników pochodzenia zwierzęcego ale wzbogacone składnikami sprawiającym, że dieta jest pełnowartościowa, a co za tym idzie – pies odżywiany w ten sposób będzie zdrowy. Nie są one jednak polecane dla psów sportowych czy pracujących, sami zaś producenci sugerują regularne kontrole stanu zdrowia takiego wege-psa.

Z kotami sytuacja jest dużo prostsza – im wegetarianizm nie tylko nie służy ale wręcz szkodzi. Koniec. Kropka.

Dlatego drodzy wegetarianie, jeśli chcecie pozostać wierni swoim poglądom, a nie wyobrażacie sobie mieszkania pod jednym dachem z mięsożercą – może warto pomyśleć o chomiku?

Dla ciała Filozoficznie Wegetarianka w skórze Zdrowo Zjedz i wypij

Wegetarianka w kaszmirowym swetrze cd.

18 listopada 2019

Dawno już nie było wegeteriańskich wątków, dlatego dzisiaj trochę scen z bezmięsnego życia. Wbrew pozorom sprawa tak osobista, jak sposób odżywiania, może wzbudzać nie tylko ciekawość ale też kontrowersje. Z resztą – sami poczytajcie.

„To co ty jesz, jeśli nie jesz mięsa?” – to klasyk, który zna chyba każdy wege. Tak, jakby dieta nie-jarosza opierała się w 100% na mięsie i jego przetworach. Na śniadanie parówka, na obiad schabowy, na kolację kiełbasa. Czy ktoś z Was, nie-wege,  tak się odżywia? Nie sądzę. Jecie przecież owsianki, kluski, placki, naleśniki, makarony itp. No i ja właśnie to jem. Mało tego. Jem rzeczy, o których Wam się nie śniło. Pasztet z pieczarek i kaszy gryczanej (by Jadłonomia), pasta z fasoli i pieczonego czosnku czy flaki z boczniaków. Jedliście? No właśni – a ja jadłam i jem!

„Ale ryby to chyba jesz?” albo dla odmiany „To ryb też nie jesz?” – wypowiadane z kompletną dezaprobatą. Aż korci żeby odpowiedzieć: „Jem, Przecież dzisiaj ryby to już nie mają mięsa tylko plastik i metale ciężkie”. Zdumiewające, jak szybko ryba w ludzkim umyśle przechodzi przemianę. Jak długo macha płetwą ogonową w rzece czy akwarium, tak długo jest zwierzątkiem; gdy tylko wyjąć ją z wody – to już nawet tkanki mięśniowej nie ma. Cudowne przemienienie, co? A zupełnie poważnie – ten tok myślenia, to prawdopodobnie spadek po “diecie katolickiej”, w której w piątki nie jada się mięsa ale ryby jak najbardziej. Swoją drogą – ten temat też musze zgłębić. Będzie wpis o piątkowej rybie bez mięsa 😉

„Ale to nie mięso, to kurczak!” – to jak dla mnie większe przebicie niż bezmięsna ryba. I na to nie znajduję już naprawdę żadnego wytłumaczenia. Serio, serio. Żeby jeszcze podciągnąć pod to cały drób…ale jakoś kaczki, gęsi czy indyka, nikt mi nie oferował, za to kurkę to jak najbardziej. A to przecież, idąc w spożywczą nomenklaturę – może i filet być i szynka 😉

„Mięsa nie jesz ale buty/torebkę/kurtkę skórzaną nosisz!” – to wypowiadane z przekąsem, a czasem dziką satysfakcją. No właśnie – ja słusznie zauważono – „noszę”. Nie przeżuwam, nie zagryzam, nie połykam czy oblizuje tylko noszę. Bo dla mnie wegetarianizm to sposób odżywania. Nie styl ubierania czy praktyka duchowa tylko zwyczajnie rodzaj diety. I tyle. Było już kiedyś o tym, że dla mnie to co pakuję do ciała jest tak samo ważne jak to, co na tym ciele noszę. Nic się w tej materii nie zmieniło.

A jak u Was? Jecie mięso czy nie? A może znacie jakieś wege-klasyki. Podzielcie się – chętnie poczytam,