Przeglądasz kategorie

poradniki

Dla ciała Książkowo poradniki Zdrowo

Z Kindla wzięta – maj 2020

17 czerwca 2020

Od ostatniego postu z serii „Z Kindla wzięte” minęło już pół roku. W te sześć miesięcy czytelniczych trzeba wliczyć niemal trzy naznaczone piętnem wirusa, co oczywiście znalazło przełożenie na ilość przeczytanych książek. W sumie zebrało się tego 38 sztuk. Nie będę Was zanudzać recenzjami wszystkich, szczególnie, że znalazły się wśród nich gorsze strzały. Zainteresowani mogą zajrzeć na moja wirtualną półkę na portalu Lubimy Czytać. Tutaj podzielę się uwagami na temat trzech pozycji, które zrobiły na mnie największe wrażenia. Będzie chronologicznie

 

„Śmiertelny wyścig. Regaty Sydney-Hobart 1998. Historia prawdziwa” Martin Dugart

O regatach Sydney-Hobart słyszeli chyba wszyscy. Nawet takie szczury lądowe jak ja. Może to za sprawą terminu w jakich się odbywają – kiedy wszyscy normalni ludzie siedzą w domach oglądając „Kevina” w otoczeniu bożonarodzeniowych dekoracji, grupy szaleńców wchodzą na pokłady jachtów, by  ryzykować życie i poczuć prawdziwą adrenalinę. Na co dzień siedzą za biurkami, leczą ludzi, liczą procenty czy giełdowe zyski. Ale gdy zbliża się Boże Narodzenie wciąga ich woda. Żeglarze przeżywają piekło na wodzie (nie bez powodu Cieśnina Bassa, przez którą płyną nazywana jest diabelskimi wodami); podobne emocje targają ich rodzinami i bliskimi pozostałymi na brzegu.

Ta książka to zbiór relacji, wywiadów i analiz pogody. Przed wszystkim jednak relacja starcia człowieka z przyrodą. Niby dokument, a czytało się jak Stephana Kinga.

 

Wege – dieta roślinna w praktyce” Danuta Gajewska, Iwona Kibil

Nigdy nie sądziłam, że sięgnę po pozycję wydaną przez Wydawnictwo Lekarskie PZWL. A jednak, stało się. Sięgnęłam i przepadłam. „Wege” jestem już od jakiegoś czasu i niby wiem, że trzeba jeść strączki, że ważne jest żelazo, że trzeba myśleć o suplementacji i tak dalej. Lektura „Wege – dieta roślinna” uświadomiła mi, że tak naprawdę wiem niewiele, a już na pewno sporo mogę się jeszcze dowiedzieć. To idealna pozycja nie tylko dla osób, które zastanawiają się nad przejściem na dietę stricte roślinną ale też dla odżywiających się już w ten sposób. Więcej – powinni ją przeczytać lekarze pierwszego kontaktu i dietetycy. To kompendium zdrowego odżywiania. Wszystkie niezbędne wege-informacje podzielono na  tematyczne rozdziały. Jest część poświęcona poszczególnym makroskładnikom, minerałom, witaminom itp. Wszystko w formie komentarzy, opisów badań, tabel i wykresów. Autorki wzbogaciły treść o przykładowe jadłospisy dla różnych grup wiekowych i różnych typów aktywności. Książka w wersji papierowej ma 324 strony, z czego ciągłego tekstu będzie około połowy; reszta to wspominane tabele i wykresy oraz źródła. I to kolejny argument, który zdecydował, że „Wege – dieta roślinna w praktyce” to moja nowa biblia żywieniowa. Przeczytałam ją w wersji elektronicznej ale już wiem, że kupię też wydanie papierowe, które stanie na półce koło „Jadłonomii”.

Wege. Dieta roślinna w praktyce

Wege. Dieta roślinna w praktyce

 

Tak dziś jemy. Biografia jedzenia” Bee Wilson

Można powiedzieć, że poszłam za ciosem –po „Biografię jedzenia” sięgnęłam, gdy tylko skończyłam „Wege”. Z perspektywy czasu stwierdzam, że mogłam zmienić kolejność i zgodnie z logiką przejść od ogółu do szczegółu ale już po fakcie. Odwrócona kolejność czytania nie zmienia faktu, że książka Wilson to kolejna pozycja, którą uważam za godną polecenia. Autorka analizuje food-trendy na przestrzeni wieków i ich wpływ na życie, a raczej zdrowie mieszkańców poszczególnych regionów naszego globu. Nie ocenia, nie krytykuje – przedstawia fakty z coraz bardziej rzednącą miną. Opisując nawyki żywieniowe naszego gatunku, które ewoluowały wraz z rozwojem technologii, przedstawia interesujące fakty z „życia jedzenia”. Co ciekawe, mimo iż autorka patrzy na temat z brytyjskiej perspektywy, ciężko się odciąć i stwierdzić, że mnie to nie dotyczy. Bo dotyczy – każdego kto gryzie, pije, żuje, przełyka.  Polecam dla nabrania dystansu do własnego talerza.

 

A teraz czekam na Wasze literackie odkrycia i polecenia.

 

 

 

 

 

 

Kryminał Książkowo poradniki

Z Kindla wzięte czyli co czytałam w listopadzie

19 grudnia 2019

Już niedługo koniec grudnia, a ja jeszcze czytelniczo listopada nie podsumowałam. A trochę się na Kindlu działo. Powiedzieć, że szarpało mnie czytelniczo na różne strony, to mało – ja w te różne strony poszłam! Sami zobaczcie.

Miesiąc zaczęłam spokojnie, zgodnie z zainteresowaniami, od Pauliny Młynarskiej i jej najnowszego dziecka „Jesteś spokojem”. Zdecydowałam się na tę właśnie pozycję licząc na konkrety związane z jogą. I te konkrety dostałam. Na kilkudziesięciu stronach. I to by mi wystarczyło. Nieszczególnie zainteresowały mnie opowiadania o dzieciństwie czy chorobie ojca. Mam świadomość, że to ważne dla autorki ale nie na to liczyłam.

Kolejna na tapetę trafiła „Pani Fletcher” Toma Perrotty. Skusiłam się po reklamie serialu, które de facto nie zobaczyłam. Wystarczyła mi książka….o zawartości zdecydowanie odbiegającej od opisów. Zgodnie z nimi miało być pieprznie, kontrowersyjnie i wbrew stereotypom, a było mdło i szaro. To nie tak, że ja oczekiwałam scen z rodem sado-maso ale jeśli ktoś zapowiada „pieprz” to niech to będzie pieprz, nie kurkuma.

Po tych dwóch rozczarowaniach stwierdziłam, że nie ma co błądzić, trzeba iść w znanym sobie kierunku czyli judaizm. I tak na Kindla trafiła „Narzeczona z getta” Sabiny Waszut. Było dobrze. Współczesna historia z judaizmem w tle. Dzieje śląskich Żydów, które jakoś dotychczas mi umykały; dużo tradycji i obrzędowości. Wszystko tak dobrze ujęte, że główna bohaterka w zasadzie jest niepotrzebna.

Licho jednak nie śpi. W połowie miesiąca kupiłam „Cenę nieśmiertelności. Bursztynową zagadkę” Darka W. Tokarskiego. Nie wiem, co mą kierowało – może potrzeba powrotu do historii na miarę Dana Browna? No nie wiem. Nie wiem też jak przebrnęłam przez te 700 stron. Fakt faktem, że było ciężko ale na szczęście mało już pamietam.

Dla ukojenia wróciłam do źródeł czyli kryminału. Tym razem padło na Hannę Greń i pierwszą cześć Śmiertelnej wyliczanki czy „Mam chusteczkę haftowaną”. Odetchnęłam. Były trupy, były przesłuchania, jakaś tam zagmatwana przeszłość i nadzieja polskiej policji czyli Naki, Joachim i Mariolan. Drugą część zostawiam sobie na święta.

Trzeci tydzień listopada upłynął biograficznie, z Arkadiuszem Bartosiakiem i Łukaszem Klinke, którzy w „Andrzej Seweryn. Ja prowadzę”, rozkładają aktora na czynniki pierwsze. Było bardzo ciekawie. Momentami ciężko się było oderwać. Trochę męczyły jednak ciągłe powroty do opozycyjnej aktywności obecnego dyrektora Teatru Polskiego, o których nie miałam pojęcia. Ale ogólnie na plus.

Miesiąc zakończyłam wielką czytelniczą porażką – Małgorzata Lisińska i jej „Pikantnie po włosku” to był dramat. Przyznam, chciałam czegoś lekkiego, nie wymagającego intelektualnego wysiłku….ale nie aż tak. Dobrze, że to była promocja na Woblink i ebook kosztował mnie niecałe 10 PLN, bo w przeciwnym razie nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.

A teraz mamy już grudzień, który zaczął się dobrze i oby tak dalej. O szczegółach już niebawem. Tymczasem – pochwalcie się, jak Wasz czytelniczy listopad? Coś ciekawego mi polecicie?

Do zobaczenia Książkowo poradniki Zdrowo

Kulturalne L4

11 lutego 2019


Jestem przedstawicielem gatunku, który jest zawsze zdrowy. Nawet jak pociągam nosem i trochę kicham, to oficjalne jestem zdrowa. Tym razem jednak musiałam przyznać, że „Jestem chora”. Przeziębinie nie tylko rozłożyło mnie na prawie dziesięć dni ale też zaprowadziło do lekarza, spowodowało, że piłam syrop z cebuli (fuj……dopiero po 5 dniach poczułam jak śmierdzi, właśnie dzięki temu, że jest skuteczny) ale przede wszystkim uziemiło mnie w mieszkaniu. Teoretycznie powinnam przez te 10 dni leżeć i się regenerować. W praktyce nadrobiłam zaległości kulturalne. Książkowe i głównie filmowe. Dla wielu z Was pewnie nie będą zaskoczeniem – premiery miały już dawno. Niemniej jednak – da-damm – moje kulturalne odkrycia.

Na początek książka. Dzięki Bobe Majse (nota bene – świetny blog, który powstał jako praca dyplomowa) sięgnęłam po książkę Rooger’a Moorhouse „Trzecia Rzesza w 100 przedmiotach”. Tak, wiem – ciężki kaliber, jak wszystko, co związane z drugą wojną światową. Ta książka jest jednak pewnym zaprzeczeniem tej tezy. Autor wybrał – niestety nie wiem, z jakiego klucza – sto przedmiotów, które „brały” udział w wielkiej wojnie. Jedne uczestniczyły bezpośrednio jak bombowce, karabiny czy maski gazowe. Inne stały się niemymi świadkami tamtych wydarzeń, jak łóżko ze szpitala psychiatrycznego czy pamiątkowy talerz z przedstawieniem górskiej rezydencji Hitlera. Historie każdego ze 100 przedmiotów ubrano w krótki rozdział, który zanim zmęczy tematyką, już się kończy. I chwała za to autorowi, bo nie wyobrażam sobie czytania więcej niż 5 stron na temat możliwości i danych technicznych samolotu bojowego. Książkę gorąco polecam – dla odświeżenie wiadomości i odkrycia nowych, sobie nieznanych faktów. Moja ocena – warto przeczytać.

Po książce przyszła kolej na film. Na pierwszy ogień poszła „Zimna wojna”. Tak, wiem, to już żadna nowość. Tak, obejrzałam, bo „wypada”, skoro wszyscy o niej mówią. Nie, nie spodobała mi się. Ale po kolei. Staram się być w miarę na bieżąco z ambitną kinematografią, szczególnie jeśli jest nominowana do Oscara. Znam już twórczość tego reżysera dzięki „Idzie”, która zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. I takich wrażeń oczekiwałam też po „Zimnej wojnie”. I rozczarowałam się lekko. Lubię i cenię filmy minimalistyczne, dlatego brawo za koncentrację na jednym wątku i jednej parze bohaterów. Przedstawienie w bajecznych zdjęciach i ujęciach, za co moim zdaniem należy się Oscar. W zupełności zgadzam się z festiwalowym jury (czy innym gremium) za brak nominacji dla Joanny Kulig, która zagrała wyraziście ale nic ponadto. Natomiast sama historia bohaterów… No cóż, biorą pod uwagę okoliczności historyczne, można było chyba bardziej poszaleć. Moja ocena – lekkie zdegustowanie.

Kolejne było „Bohemian Rhapsody”. Nie jestem fanem filmów muzycznych, klasycznego rocka itp. Mało tego, o Freddy’m Mercurym wiedziałam tylko, że istniał i zmarł na AIDS. Znam też „We are the chempions”. Film mnie zaczarował. Jest świetny. Nie tylko dla tego, że laikowi był w stanie przybliżyć ten muzyczny fenomen. Poznajemy w nim historie człowieka, który znał swoją wartość i nie bał się o tym mówić. Ale też dramat samotności  w tłumie. Nie przekonałam się do tego rodzaju muzyki ale wiem już, jak powstały największe hity Queen. Zamówiłam też sobie książkową biografię artysty. Moja ocena – obejrzyjcie koniecznie.

Pozostałam na fali muzyczno-oscarowej i obejrzałam też „Narodziny gwiazdy”. Historia jak dla mnie banalna. Mało realna szansa na spotkanie kogoś z potencjałem i kogoś, kto ten potencjał zaprzepaszcza. Wielka miłość i zderzenie z show-biznesową rzeczywistością. A wszystko to ze świetną muzyką i gitarowym brzmieniem. Do tego Lady Gaga, której z całego serca życzę wygranej w kategorii „Najlepsze aktorka”. Nie życzę tego Cooper’owi, któremu jednak czegoś zabrakło. Moja ocena – obejrzyjcie jeśli macie możliwość.

I na koniec znów książkowo. I to bardzo ambitnie. Skończyłam wreszcie „Jak nie umrzeć przedwcześnie. Cała prawda o zdrowym żywieniu” (tym razem dziękuję za polecenie Wincentynie).  Słowo „wreszcie” jest w pełnie uzasadnione, bo książka nie dość, że ma 560 stron, to raczej nie jest dreszczowce o wciągającej fabule. Ale też nie męczy. To drugie dzięki krótkim rozdziałom i całej masie faktów-odkryć-badań, których wyniki zaskakują i mocno dają do myślenia. O czym jest? Jak w tytule. O tym, co robić, by nie umrzeć przed czasem. Autor widzi tylko jedną receptę – ograniczenie, a jeszcze lepiej – wykluczenie – produktów odzwierzęcych z diety. Mam świadomość, że są osoby dla których obiad bez mięsa jest nie obiadem, a kanapka musi być z wędliną. Nie będę się kopać z koniem. Ale to właśnie te osoby powinny sięgnąć po książkę doktora Greger’a. Wiem, że moje mówienie o krzywdzeniu biednych zwierząt  i nietolerancji laktozy niewiele zdziała. Jednak poparte badaniami wnioski lekarza powinny dać do myślenia nawet największym padlinożercom.  Moja ocena – szarpnij się dwa razy i 1) kup książkę 2) przeczytaj

I na tym etapie moja choroba się skończyła. Zwolnienie lekarskie też. Wracam do pracy. Do obejrzenia zostało mi jeszcze kilka poleconych filmów i książek. O tym niebawem.

Bez kategorii Książkowo Obyczajowe poradniki

Z Kindla wzięte czyli ostatnio przeczytałam

8 października 2018

Wszystko, co trafia na mojego Kindl’a i finalnie zostaje przeczytane, skrupulatnie odznaczam i krótko recenzuję tutaj. Nie odczuwam potrzeby powtarzania tego na blogu. Zdarzają się jednak książki, które na tyle przykuły moją uwagę i dały do myślenia, że chcę się z Wami nimi podzielić. I tak w ostatnim czasie były to:

Odżywianie według jogi

Odżywianie według jogi

1) „Odżywianie według jogi. Uzdrawianie relacji z własnym ciałem i jedzeniem” Melissa Grabau

Mój romans z jogą trwa już niemal pięć lat; z większym lub mniejszym natężeniem. Jest to dla mnie rodzaj aktywności fizycznej. Praktyka jogi nigdy nie miała dla mnie wymiaru stricte duchowego – chodziło (i nadal chodzi głównie) o sprawność i elastyczność ciała. Dlatego po „Odżywianie według jogi” sięgnęłam raczej z czystej ciekawości. Spodziewałam się raczej jadłospisów i list produktów zakazanych i dozwolonych. Przed rozpoczęciem lektury pokpiwałam nawet w myślach, że nic nowego pewnie tam nie znajdę, poza znanym mi już wegetarianizmem czy nawoływaniem do odstawienia chemicznego jedzenia. A tu niespodzianka. W całej książce nie ma żadnego zestawienia produktów dobrych czy złych, ani jednego jadłospisu, nikt nie krzyczy, że jedzenie mięsa jest złe. Pozycja traktuje o odżywianiu jako procesie, który sprawia, że nasze życie i ciało wygląda i czuje się tak, jak jest przez nas traktowane. W oparciu o konkretne przypadki (osoby), autorka analizuje problemy żywieniowe współczesnego pierwszego świata, sugerując metody ich rozwiązywania. Bardzo pomocne są też ćwiczenia „duchowe” będące podsumowaniem każdego rozdziału. Wbrew tytułowi – książka nie tylko dla joginów.

2) „Cisza i spokój. Cała prawda o życiu daleko od miasta” Natalia Sosin-Krosnowska

Najpierw powstała seria programów „Daleko od miasta” emitowanych na kanale Domo+. Każdy z odcinków poświecony był innej ucieczce mieszczucha na wieś, do idealnego i spokojnego życia. Ciężko jednak w niecałych 30 minutach streścić wszystkie emocje, wątpliwości i przeżycia bohaterów. Dlatego książka napisana przez prowadzącą, to idealne uzupełnienie programu. Wizja i fonia z programu zyskuje duszę. Okazuje się, że wymarzony dom w górach, to nie tylko cisza, spokój i bliskość natury ale i cieknący dach, dwugodzinna wyprawa do sklepu i szara, depresyjna jesień siąpiąca deszczem. Zbiór zwierzeń, z który chyba żadne nie jest tylko pochwalnym peanem na polską wieś, to lektura obowiązkowa dla każdego, kto chociaż raz pomyślał o rzuceniu wszystkiego i hodowaniu owiec w Bieszczadach.

3) „Paryska nieznajoma” Santa Montefiore

Z autorką „poznała” mnie moja nieżyjąca już babcia, podsuwając dawno temu „Spotkamy się pod drzewem ombu”. Od tamtej chwili regularnie wracałam (dzięki babci) do jej książek. Niestety babcia zmarła, a ja jakoś przestałam sięgać po lżejszą, kobiecą literaturę. Aż wpadła mi w ręce „Paryska nieznajoma”. Połknęłam ją w dwa wieczory. Nie jest to lektura wymagająca zastanowienia i analizowania. To zwyczajna ludzka historia ze wzlotami i upadkami, szczęściem i dramatem. Jest oczywiście nieszczęśliwa miłość, intryga i happy end. Bez filozofii, zadumania i niepotrzebnych analiz. Bo czasem trzeba się przenieść do alternatywnej współczesności, gdzie problemy są jakby łatwiejsze i życie prostsze.

A Wy, co ciekawego ostatnio przeczytaliście? Może coś z mojej listy, a może zupełnie innego? Chętnie poznam Wasze opinie i sugestie.

poradniki

Charlotte Cho “Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji”

2 sierpnia 2016

W ostatnich latach jesteśmy zalewanie podręcznikami: jak się ubrać, jak się umalować, jak żyć powoli, jak…jak…jak.. Oczywiście po francusku 🙂 A tutaj nagle zmiana. Okazuje się, że można po koreańsku. I to w dużą korzyścią dla nas samych. Dla naszego samopoczucia, urody i przede wszystkim wyglądu. Niezaprzeczalnym faktem jest, że o cerę zaczynamy dbać, gdy jest już za późno. Najdroższy krem przeciwzmarszczkowy kupujemy, gdy zobaczymy pierwsze zmarszczki. Nawilżające maseczki stosujemy, gdy skóra jest przesuszona. Dodatkowo wcieramy, a nie wklepujemy; wygniatamy, ciśniemy i wycieramy. I jeszcze pomstujemy, że to co złe, to przecież w genach dane. I dlatego te Azjatki takie ładne i porcelanowe.

Autorka otwiera nam oczy. Jako “Azjatka” wychowana na Florydzie fundowała sobie wszystkie grzechy przeciw cerze – od opalenizny, przez przesuszanie, po ciężki makijaż. Geny nie pomogły. Pomogła natomiast przeprowadzka do kraju przodków, gdzie dbanie to cerę to całą filozofia. I tą filozofią Charlotte się z nami dzieli.

Po lekturze pierwszych rozdziałów stwierdziłam, że przecież ja to wszystko wiem. Po kolejnych przyszła refleksja: “Ale czy na pewno tak robię?”

Cho w obrazowy sposób przedstawia konsekwencje grzechów wobec ciała. Jest chodzącym dowodem na to, że można się nawrócić i żyć po koreańsku.

Książka, jako poradnik – idealna. To naprawdę elementarz ze zrozumiałym instruktażem, który powinna przeczytać każda nastolatka. Jeden mały minusik za styl – nie lubię być “koleżanką” narratora. Ale w tym przypadku inaczej chyba się nie da.

Moja ocena: 9/10

poradniki

Sophia Amoruso “#SZEFOWA. Najseksowniejszy prezes świata”

8 lipca 2016

Sophia Amoruso to symbol naszych czasów, może nawet mojego pokolenia. Niespełna trzydziestoletnia kobieta zarządzająca modowym imperium o wartości 240 milionów dolarów. Jest to o tyle ciekawe, że nigdy nie ukończyła żadnych studiów z zakresu ekonomii czy zarządzania. Swoją firmę stworzyła bez zaciągania kredytów, a zaczynała od sprzedaży ubrań na internetowej platformie handlowej. No i do tego pracuje w branży modowej. Brzmi jak bajka o Kopciuszku i należy spodziewać się cudów i działania dobrej wróżki? Bynajmniej. To tylko ciężka praca i zaangażowanie. Tylko? Tylko. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że u Sophi te dwa pojęcia kryją bardzo dużo. I o tym właśnie jest książka, która jest też swego rodzaju biografią.

Sophia szczegółowo opisuje swoje zawodowe początki. Podkreśla powody, dla których zajmowała poszczególne stanowiska ale też uzasadnia, dlaczego pracę w danym miejscu kończyła. A co najważniejsze – podkreśla to kilka razy – każda z wykonywanych prac czegoś jej nauczyła, czymś ją wzbogaciła. To ważne, szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy wiele osób chodzi do pracy, by doczekać do 16.00 czy “byle do piątku”. Opierając się na własnych doświadczeniach, autorka przekazuje czytelnikom wiele cennych rad i wskazówek, które niewątpliwe okażą się pomocne w prowadzeniu własnego biznesu.

Jako poradnik, książka zasługuje na najwyższe noty – za wiedzę, sposób przekazu i wiarygodność. Niestety – z perspektywy mola książkowego i miłośnika literatury, nie mogę jej zbyt wysoko ocenić.

Moja ocena: 4/10