Przeglądasz kategorie

Książkowo

Kryminał Książkowo

2020 i książki

1 stycznia 2021

Czas, w którym jeden kalendarz się kończy, a inny zaczyna, nigdy nie był dla mnie momentem podsumowań i rozliczeń. Stali bywalcy Namysłowskiej wiedzą, że tego typu rozrachunki robię na przełomie lutego i marca. Tak będzie i tym razem. Z najnowszą przeszłością rozliczę się za dwa miesiące. Biorąc jednak pod uwagę, że 2020 było bardzo nietypowy, a zarazem obfity w rzeczy i zdarzenia, należy mu się jakieś tam podsumowanie. Zaczniemy od tego książkowego.

Książek było w tym roku 75. Nie planowałam tej ilości. Nigdy z resztą jej nie planuję. W 2020 czytałam dużo i wszystko. Pewnie dlatego wyszła z tego dosyć pokaźna liczba. Jeśli jednak odsiać ziarno do plew, może się okazać, że mało urobku zostanie. I na tym, co pozostanie, chciałabym się skupić.

 

Wege. Dieta roślinna w praktyce

O jedzeniu

Początkiem roku wspomniałam już dwie tegoroczne pozycje, które zrobiły  na mnie duże wrażenie. Pierwsza z nich to „Tak dzisiaj jemy. Biografia jedzenia”, a druga „Wege – dieta roślinna w praktyce.” Dla mnie, wegetarianki, która już dawno odkryła sekret ludzkości pt. „Nie jem niczego, co robiło kupę”, obydwie lektury nie powinny robić wrażenia. I nie zrobiły. Ale usystematyzowały wiedzę. Podparły ją setkami przykładów i wyników badań. A przede wszystkim utwierdziły w przekonaniu, że nie schodzę na złą drogę żywieniową.

 

O korzeniach

Korzenie były w sumie cztery. Najpierw niemieckie, przedstawione w książce Karoliny Kuszyk „Poniemieckie”. Autorka zagłębia się w historię przedmiotów starszych niż ich obecni właściciele. Szafa, miska, regał, lustro. Kiedyś należały do rodzin niemieckich, by następnie, w ramach porzucenia, trafić w nowe, polskie ręce. Traciły „niemiecką” tożsamość zyskując automatycznie znamię „poniemieckości”. Ważna lekcja historii.

Kolejne korzenie były żydowskie. A może raczej polskie ale na nie-polskiej ziemi. „Polanim. Z Polski do Izraela” Karoliny Przewrockiej-Aderet to życiorysy przeniesione w połowie trwania znad Wisły na Negew czy do kibucu. Gdzieś, gdzie trudno się im odnaleźć i trwać ot tak po porostu dalej. Ważna lekcja o konieczności odnalezienia swojego miejsca w nowej ojczyźnie, gdy ta stara już cię nie chce.

Ostatnie korzenie są lokalne, spiskie. To ważne – nie podhalańskie ale spiskie. Z okolic Nowego Targu, znad Białki, spod Pienin. To tam rozciąga się historyczno-geograficzna kraina, z której pochodzę. Spisz. Nigdy mnie szczególnie nie interesował; a już wybitnie przestał, gdy go opuściłam. Teraz zaczyna wracać. Między innymi poprzez książki takie jak „Cztery sztandary, jeden adres. Historie ze Spisza” Ludwiki Włodek. Z każdej strony odzywają się znajome dźwięki, przebija się spiska gwara, wychylają się zasłyszane w dzieciństwie nazwiska. Cała książka zdaje się mówić: „Stąd pochodzisz..”

 

O zbrodniach

Wyimaginowanych rzecz jasna. Jedne dzieją się przed laty w Glatz (dzisiejszym Kłodzku), które goi rany po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Autor, Tomasz Duszyński ściąga do tytułowego miasteczka tajemniczego detektywa z samego Berlina, który ma odkryć mroczne tajemnice kłodzkich zaułków. Zbrodnie w dawnym klimacie, kiedy – jak się okazuje – sprawcę można było złapać bez śledzenia bilingów i badania DNA. Warto.

Inne zbrodnie są bardziej współczesne – jak te trupy Katarzyny Puzyńskiej z najnowszego tomu sagi o Lipowie. „Śreżoga” brzmi pięknie i tajemniczo. I na tym zachwyty się kończą. Książka jak cegła, akcja jak pewne podroby w oleju, a ilość wątków pozwala bezpowrotnie odpłynąć. Dlaczego w takim razie pozycja trafia do wpisu dla wybranych? Ku przestrodze.

 

O przyszłości

Czyli o  2021. Nie robie planów, nie ustalam limitów, nie ustawiam poprzeczki. Mogę tylko napisać, że postaram się:…

 – czytać więcej o Izraelu/z Izraela

 – częściej sięgać po książki o Turcji/z Turcji

 – nie przesadzać z kryminałami

 – nie popełniać przestępstw na miarę „Siedmiu sióstr”…

 

Jak podoba się Wam ten stronniczy ranking? Coś z zestawienia przemknęło Wam przez czytnik czy kartę biblioteczną? A może biorąc pod uwagę moje noworoczne postarania (nie postanowienia), coś doradzicie?

 

Dla ciała Książkowo poradniki Zdrowo

Z Kindla wzięta – maj 2020

17 czerwca 2020

Od ostatniego postu z serii „Z Kindla wzięte” minęło już pół roku. W te sześć miesięcy czytelniczych trzeba wliczyć niemal trzy naznaczone piętnem wirusa, co oczywiście znalazło przełożenie na ilość przeczytanych książek. W sumie zebrało się tego 38 sztuk. Nie będę Was zanudzać recenzjami wszystkich, szczególnie, że znalazły się wśród nich gorsze strzały. Zainteresowani mogą zajrzeć na moja wirtualną półkę na portalu Lubimy Czytać. Tutaj podzielę się uwagami na temat trzech pozycji, które zrobiły na mnie największe wrażenia. Będzie chronologicznie

 

„Śmiertelny wyścig. Regaty Sydney-Hobart 1998. Historia prawdziwa” Martin Dugart

O regatach Sydney-Hobart słyszeli chyba wszyscy. Nawet takie szczury lądowe jak ja. Może to za sprawą terminu w jakich się odbywają – kiedy wszyscy normalni ludzie siedzą w domach oglądając „Kevina” w otoczeniu bożonarodzeniowych dekoracji, grupy szaleńców wchodzą na pokłady jachtów, by  ryzykować życie i poczuć prawdziwą adrenalinę. Na co dzień siedzą za biurkami, leczą ludzi, liczą procenty czy giełdowe zyski. Ale gdy zbliża się Boże Narodzenie wciąga ich woda. Żeglarze przeżywają piekło na wodzie (nie bez powodu Cieśnina Bassa, przez którą płyną nazywana jest diabelskimi wodami); podobne emocje targają ich rodzinami i bliskimi pozostałymi na brzegu.

Ta książka to zbiór relacji, wywiadów i analiz pogody. Przed wszystkim jednak relacja starcia człowieka z przyrodą. Niby dokument, a czytało się jak Stephana Kinga.

 

Wege – dieta roślinna w praktyce” Danuta Gajewska, Iwona Kibil

Nigdy nie sądziłam, że sięgnę po pozycję wydaną przez Wydawnictwo Lekarskie PZWL. A jednak, stało się. Sięgnęłam i przepadłam. „Wege” jestem już od jakiegoś czasu i niby wiem, że trzeba jeść strączki, że ważne jest żelazo, że trzeba myśleć o suplementacji i tak dalej. Lektura „Wege – dieta roślinna” uświadomiła mi, że tak naprawdę wiem niewiele, a już na pewno sporo mogę się jeszcze dowiedzieć. To idealna pozycja nie tylko dla osób, które zastanawiają się nad przejściem na dietę stricte roślinną ale też dla odżywiających się już w ten sposób. Więcej – powinni ją przeczytać lekarze pierwszego kontaktu i dietetycy. To kompendium zdrowego odżywiania. Wszystkie niezbędne wege-informacje podzielono na  tematyczne rozdziały. Jest część poświęcona poszczególnym makroskładnikom, minerałom, witaminom itp. Wszystko w formie komentarzy, opisów badań, tabel i wykresów. Autorki wzbogaciły treść o przykładowe jadłospisy dla różnych grup wiekowych i różnych typów aktywności. Książka w wersji papierowej ma 324 strony, z czego ciągłego tekstu będzie około połowy; reszta to wspominane tabele i wykresy oraz źródła. I to kolejny argument, który zdecydował, że „Wege – dieta roślinna w praktyce” to moja nowa biblia żywieniowa. Przeczytałam ją w wersji elektronicznej ale już wiem, że kupię też wydanie papierowe, które stanie na półce koło „Jadłonomii”.

Wege. Dieta roślinna w praktyce

Wege. Dieta roślinna w praktyce

 

Tak dziś jemy. Biografia jedzenia” Bee Wilson

Można powiedzieć, że poszłam za ciosem –po „Biografię jedzenia” sięgnęłam, gdy tylko skończyłam „Wege”. Z perspektywy czasu stwierdzam, że mogłam zmienić kolejność i zgodnie z logiką przejść od ogółu do szczegółu ale już po fakcie. Odwrócona kolejność czytania nie zmienia faktu, że książka Wilson to kolejna pozycja, którą uważam za godną polecenia. Autorka analizuje food-trendy na przestrzeni wieków i ich wpływ na życie, a raczej zdrowie mieszkańców poszczególnych regionów naszego globu. Nie ocenia, nie krytykuje – przedstawia fakty z coraz bardziej rzednącą miną. Opisując nawyki żywieniowe naszego gatunku, które ewoluowały wraz z rozwojem technologii, przedstawia interesujące fakty z „życia jedzenia”. Co ciekawe, mimo iż autorka patrzy na temat z brytyjskiej perspektywy, ciężko się odciąć i stwierdzić, że mnie to nie dotyczy. Bo dotyczy – każdego kto gryzie, pije, żuje, przełyka.  Polecam dla nabrania dystansu do własnego talerza.

 

A teraz czekam na Wasze literackie odkrycia i polecenia.

 

 

 

 

 

 

Kryminał Książkowo poradniki

Z Kindla wzięte czyli co czytałam w listopadzie

19 grudnia 2019

Już niedługo koniec grudnia, a ja jeszcze czytelniczo listopada nie podsumowałam. A trochę się na Kindlu działo. Powiedzieć, że szarpało mnie czytelniczo na różne strony, to mało – ja w te różne strony poszłam! Sami zobaczcie.

Miesiąc zaczęłam spokojnie, zgodnie z zainteresowaniami, od Pauliny Młynarskiej i jej najnowszego dziecka „Jesteś spokojem”. Zdecydowałam się na tę właśnie pozycję licząc na konkrety związane z jogą. I te konkrety dostałam. Na kilkudziesięciu stronach. I to by mi wystarczyło. Nieszczególnie zainteresowały mnie opowiadania o dzieciństwie czy chorobie ojca. Mam świadomość, że to ważne dla autorki ale nie na to liczyłam.

Kolejna na tapetę trafiła „Pani Fletcher” Toma Perrotty. Skusiłam się po reklamie serialu, które de facto nie zobaczyłam. Wystarczyła mi książka….o zawartości zdecydowanie odbiegającej od opisów. Zgodnie z nimi miało być pieprznie, kontrowersyjnie i wbrew stereotypom, a było mdło i szaro. To nie tak, że ja oczekiwałam scen z rodem sado-maso ale jeśli ktoś zapowiada „pieprz” to niech to będzie pieprz, nie kurkuma.

Po tych dwóch rozczarowaniach stwierdziłam, że nie ma co błądzić, trzeba iść w znanym sobie kierunku czyli judaizm. I tak na Kindla trafiła „Narzeczona z getta” Sabiny Waszut. Było dobrze. Współczesna historia z judaizmem w tle. Dzieje śląskich Żydów, które jakoś dotychczas mi umykały; dużo tradycji i obrzędowości. Wszystko tak dobrze ujęte, że główna bohaterka w zasadzie jest niepotrzebna.

Licho jednak nie śpi. W połowie miesiąca kupiłam „Cenę nieśmiertelności. Bursztynową zagadkę” Darka W. Tokarskiego. Nie wiem, co mą kierowało – może potrzeba powrotu do historii na miarę Dana Browna? No nie wiem. Nie wiem też jak przebrnęłam przez te 700 stron. Fakt faktem, że było ciężko ale na szczęście mało już pamietam.

Dla ukojenia wróciłam do źródeł czyli kryminału. Tym razem padło na Hannę Greń i pierwszą cześć Śmiertelnej wyliczanki czy „Mam chusteczkę haftowaną”. Odetchnęłam. Były trupy, były przesłuchania, jakaś tam zagmatwana przeszłość i nadzieja polskiej policji czyli Naki, Joachim i Mariolan. Drugą część zostawiam sobie na święta.

Trzeci tydzień listopada upłynął biograficznie, z Arkadiuszem Bartosiakiem i Łukaszem Klinke, którzy w „Andrzej Seweryn. Ja prowadzę”, rozkładają aktora na czynniki pierwsze. Było bardzo ciekawie. Momentami ciężko się było oderwać. Trochę męczyły jednak ciągłe powroty do opozycyjnej aktywności obecnego dyrektora Teatru Polskiego, o których nie miałam pojęcia. Ale ogólnie na plus.

Miesiąc zakończyłam wielką czytelniczą porażką – Małgorzata Lisińska i jej „Pikantnie po włosku” to był dramat. Przyznam, chciałam czegoś lekkiego, nie wymagającego intelektualnego wysiłku….ale nie aż tak. Dobrze, że to była promocja na Woblink i ebook kosztował mnie niecałe 10 PLN, bo w przeciwnym razie nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.

A teraz mamy już grudzień, który zaczął się dobrze i oby tak dalej. O szczegółach już niebawem. Tymczasem – pochwalcie się, jak Wasz czytelniczy listopad? Coś ciekawego mi polecicie?

Kryminał Książkowo Obyczajowe

Z Kindla wzięte czyli co czytałam w październiku

14 listopada 2019

Jeśli wierzyć internetom, jesień to idealna pora roku na testowanie zestawu 3xk – książka+kubek+kocyk. W moim przypadku było 1xk czyli Kindle i sześć pozycji, z których cztery chciałabym Wam przedstawić.

Zaczęłam od wyczekiwanego od tygodni „Końca samotności” Janusza L. Wiśniewskiego. Nie ukrywam, że kupiłam książkę, gdy tylko było to możliwe (ok, przyznam się – czekałam do północy aż pojawi się w ofercie Woblinka). „Koniec samotności” to niejako kontynuacja „S@amotności w sieci”, historii miłosno-komputerowej sprzed 18 lat. Czekałam, czekałam i nie zawiodłam się. Jest/Było pięknie. Z uczuciem, ciekawą historią, Internetem i Kortezem. Polecam gorąco nawet tym, którzy nie czytali historii Jakubka sprzed lat. Warto.

Następny był „Pokrzyk” Katarzyny Puzyńskiej. Jestem z autorką i bohaterami lipowskie sagi od początku. Czekam z niecierpliwością na każdy kolejny tom, a gdy ten już się pojawi…bywa różnie. Czasem zarywam noc, żeby tylko dowiedzieć się, co wymyśliła Klementyna. A czasem z niedowierzaniem kręcę głową czytając o dziwnych krokach Daniela czy Emilki. Czasem bywa też tak, że mam ochotę rzucić książką w kąt czy zerknąć jeszcze raz na okładkę, czy to aby na pewno Puzyńska. I tak niestety było tym razem. Już poprzednia, dziesiąta część była słaba, ale liczyłam, że zgodnie z ruchem sinusoidy, znów będzie progres. I się przeliczyłam. Autorka postawiła na zupełnie nowy (dla mnie niezrozumiały) sposób prowadzenia narracji. Brakuje mi też „kryminalności” czyli przesłuchań, tropienia, śledztwa czy trupów, takich z prawdziwego zdarzenia. Nawet bohaterowi jacyś tacy niedorysowani. Słabo…słabo…

Kolejny był „Horyzont” Jakuba Małeckiego. To moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Nie wiem, czy będą kolejne ale „Horyzont” rozłożył mnie kompletnie na łopatki. To historia dwóch młodych osób – Zuzki, którą zaczynają przerastać rodzinne tajemnice,  i Mańka, weterana z Afganistanu, byłego sapera. Ci, którzy są tutaj dłużej wiedzą, że byłam w Afganistanie. Nie jako żołnierz ale pracownik cywilny. Nie nosiłam broni, nie stawałam oko w oko z Talibami, nie narażałam życia. Ale wiem, jak wygląda funkcjonowanie w bazie, która jest regularnie ostrzeliwana, z czym wiąże się wyjazd na patrol i jakiego schiza łapiesz, gdy po powrocie do PL słyszysz sygnał „incomming”. Jak to podsumował mój kolega, który też tam był: „Ależ książka…Poza tym, że jestem głównym bohaterem i że boję się jej czytać to juz nic..Nie sądziłem, że ktoś tak tak samo może widzieć.” No cóż…polecam 🙂

I na koniec Magdalena Witkiewicz i „Jeszcze się kiedyś spotkamy”. Nie mogło się obyć bez odrobiny judaizmu. Tym razem w wydaniu beletrystycznym. Autorka przenosi nas do Grudziądza z okresu II wojny światowej. Są młodzi ludzie, których dotychczasowe relacje zostają wystawione na próbę, a plany weryfikuje nazistowska rzeczywistość. Jest piękna miłość, taka ponadczasowa. Jest sporo życiowej prawdy. Ale przede wszystkim są fakty, o które autorka bardzo zadbała. Konkretne daty, adresy, ulice, domy, zdarzenia. Sprawdzone, udowodnione, prawdziwe. I dlatego tę książkę tak dobrze się czyta. Polecam.

A sama  zabieram się za kolejne książki, o których już niebawem. Będzie nie tylko kindlowo ale też papierowo!

Do zobaczenia Książkowo poradniki Zdrowo

Kulturalne L4

11 lutego 2019


Jestem przedstawicielem gatunku, który jest zawsze zdrowy. Nawet jak pociągam nosem i trochę kicham, to oficjalne jestem zdrowa. Tym razem jednak musiałam przyznać, że „Jestem chora”. Przeziębinie nie tylko rozłożyło mnie na prawie dziesięć dni ale też zaprowadziło do lekarza, spowodowało, że piłam syrop z cebuli (fuj……dopiero po 5 dniach poczułam jak śmierdzi, właśnie dzięki temu, że jest skuteczny) ale przede wszystkim uziemiło mnie w mieszkaniu. Teoretycznie powinnam przez te 10 dni leżeć i się regenerować. W praktyce nadrobiłam zaległości kulturalne. Książkowe i głównie filmowe. Dla wielu z Was pewnie nie będą zaskoczeniem – premiery miały już dawno. Niemniej jednak – da-damm – moje kulturalne odkrycia.

Na początek książka. Dzięki Bobe Majse (nota bene – świetny blog, który powstał jako praca dyplomowa) sięgnęłam po książkę Rooger’a Moorhouse „Trzecia Rzesza w 100 przedmiotach”. Tak, wiem – ciężki kaliber, jak wszystko, co związane z drugą wojną światową. Ta książka jest jednak pewnym zaprzeczeniem tej tezy. Autor wybrał – niestety nie wiem, z jakiego klucza – sto przedmiotów, które „brały” udział w wielkiej wojnie. Jedne uczestniczyły bezpośrednio jak bombowce, karabiny czy maski gazowe. Inne stały się niemymi świadkami tamtych wydarzeń, jak łóżko ze szpitala psychiatrycznego czy pamiątkowy talerz z przedstawieniem górskiej rezydencji Hitlera. Historie każdego ze 100 przedmiotów ubrano w krótki rozdział, który zanim zmęczy tematyką, już się kończy. I chwała za to autorowi, bo nie wyobrażam sobie czytania więcej niż 5 stron na temat możliwości i danych technicznych samolotu bojowego. Książkę gorąco polecam – dla odświeżenie wiadomości i odkrycia nowych, sobie nieznanych faktów. Moja ocena – warto przeczytać.

Po książce przyszła kolej na film. Na pierwszy ogień poszła „Zimna wojna”. Tak, wiem, to już żadna nowość. Tak, obejrzałam, bo „wypada”, skoro wszyscy o niej mówią. Nie, nie spodobała mi się. Ale po kolei. Staram się być w miarę na bieżąco z ambitną kinematografią, szczególnie jeśli jest nominowana do Oscara. Znam już twórczość tego reżysera dzięki „Idzie”, która zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. I takich wrażeń oczekiwałam też po „Zimnej wojnie”. I rozczarowałam się lekko. Lubię i cenię filmy minimalistyczne, dlatego brawo za koncentrację na jednym wątku i jednej parze bohaterów. Przedstawienie w bajecznych zdjęciach i ujęciach, za co moim zdaniem należy się Oscar. W zupełności zgadzam się z festiwalowym jury (czy innym gremium) za brak nominacji dla Joanny Kulig, która zagrała wyraziście ale nic ponadto. Natomiast sama historia bohaterów… No cóż, biorą pod uwagę okoliczności historyczne, można było chyba bardziej poszaleć. Moja ocena – lekkie zdegustowanie.

Kolejne było „Bohemian Rhapsody”. Nie jestem fanem filmów muzycznych, klasycznego rocka itp. Mało tego, o Freddy’m Mercurym wiedziałam tylko, że istniał i zmarł na AIDS. Znam też „We are the chempions”. Film mnie zaczarował. Jest świetny. Nie tylko dla tego, że laikowi był w stanie przybliżyć ten muzyczny fenomen. Poznajemy w nim historie człowieka, który znał swoją wartość i nie bał się o tym mówić. Ale też dramat samotności  w tłumie. Nie przekonałam się do tego rodzaju muzyki ale wiem już, jak powstały największe hity Queen. Zamówiłam też sobie książkową biografię artysty. Moja ocena – obejrzyjcie koniecznie.

Pozostałam na fali muzyczno-oscarowej i obejrzałam też „Narodziny gwiazdy”. Historia jak dla mnie banalna. Mało realna szansa na spotkanie kogoś z potencjałem i kogoś, kto ten potencjał zaprzepaszcza. Wielka miłość i zderzenie z show-biznesową rzeczywistością. A wszystko to ze świetną muzyką i gitarowym brzmieniem. Do tego Lady Gaga, której z całego serca życzę wygranej w kategorii „Najlepsze aktorka”. Nie życzę tego Cooper’owi, któremu jednak czegoś zabrakło. Moja ocena – obejrzyjcie jeśli macie możliwość.

I na koniec znów książkowo. I to bardzo ambitnie. Skończyłam wreszcie „Jak nie umrzeć przedwcześnie. Cała prawda o zdrowym żywieniu” (tym razem dziękuję za polecenie Wincentynie).  Słowo „wreszcie” jest w pełnie uzasadnione, bo książka nie dość, że ma 560 stron, to raczej nie jest dreszczowce o wciągającej fabule. Ale też nie męczy. To drugie dzięki krótkim rozdziałom i całej masie faktów-odkryć-badań, których wyniki zaskakują i mocno dają do myślenia. O czym jest? Jak w tytule. O tym, co robić, by nie umrzeć przed czasem. Autor widzi tylko jedną receptę – ograniczenie, a jeszcze lepiej – wykluczenie – produktów odzwierzęcych z diety. Mam świadomość, że są osoby dla których obiad bez mięsa jest nie obiadem, a kanapka musi być z wędliną. Nie będę się kopać z koniem. Ale to właśnie te osoby powinny sięgnąć po książkę doktora Greger’a. Wiem, że moje mówienie o krzywdzeniu biednych zwierząt  i nietolerancji laktozy niewiele zdziała. Jednak poparte badaniami wnioski lekarza powinny dać do myślenia nawet największym padlinożercom.  Moja ocena – szarpnij się dwa razy i 1) kup książkę 2) przeczytaj

I na tym etapie moja choroba się skończyła. Zwolnienie lekarskie też. Wracam do pracy. Do obejrzenia zostało mi jeszcze kilka poleconych filmów i książek. O tym niebawem.

Bez kategorii Książkowo Obyczajowe poradniki

Z Kindla wzięte czyli ostatnio przeczytałam

8 października 2018

Wszystko, co trafia na mojego Kindl’a i finalnie zostaje przeczytane, skrupulatnie odznaczam i krótko recenzuję tutaj. Nie odczuwam potrzeby powtarzania tego na blogu. Zdarzają się jednak książki, które na tyle przykuły moją uwagę i dały do myślenia, że chcę się z Wami nimi podzielić. I tak w ostatnim czasie były to:

Odżywianie według jogi

Odżywianie według jogi

1) „Odżywianie według jogi. Uzdrawianie relacji z własnym ciałem i jedzeniem” Melissa Grabau

Mój romans z jogą trwa już niemal pięć lat; z większym lub mniejszym natężeniem. Jest to dla mnie rodzaj aktywności fizycznej. Praktyka jogi nigdy nie miała dla mnie wymiaru stricte duchowego – chodziło (i nadal chodzi głównie) o sprawność i elastyczność ciała. Dlatego po „Odżywianie według jogi” sięgnęłam raczej z czystej ciekawości. Spodziewałam się raczej jadłospisów i list produktów zakazanych i dozwolonych. Przed rozpoczęciem lektury pokpiwałam nawet w myślach, że nic nowego pewnie tam nie znajdę, poza znanym mi już wegetarianizmem czy nawoływaniem do odstawienia chemicznego jedzenia. A tu niespodzianka. W całej książce nie ma żadnego zestawienia produktów dobrych czy złych, ani jednego jadłospisu, nikt nie krzyczy, że jedzenie mięsa jest złe. Pozycja traktuje o odżywianiu jako procesie, który sprawia, że nasze życie i ciało wygląda i czuje się tak, jak jest przez nas traktowane. W oparciu o konkretne przypadki (osoby), autorka analizuje problemy żywieniowe współczesnego pierwszego świata, sugerując metody ich rozwiązywania. Bardzo pomocne są też ćwiczenia „duchowe” będące podsumowaniem każdego rozdziału. Wbrew tytułowi – książka nie tylko dla joginów.

2) „Cisza i spokój. Cała prawda o życiu daleko od miasta” Natalia Sosin-Krosnowska

Najpierw powstała seria programów „Daleko od miasta” emitowanych na kanale Domo+. Każdy z odcinków poświecony był innej ucieczce mieszczucha na wieś, do idealnego i spokojnego życia. Ciężko jednak w niecałych 30 minutach streścić wszystkie emocje, wątpliwości i przeżycia bohaterów. Dlatego książka napisana przez prowadzącą, to idealne uzupełnienie programu. Wizja i fonia z programu zyskuje duszę. Okazuje się, że wymarzony dom w górach, to nie tylko cisza, spokój i bliskość natury ale i cieknący dach, dwugodzinna wyprawa do sklepu i szara, depresyjna jesień siąpiąca deszczem. Zbiór zwierzeń, z który chyba żadne nie jest tylko pochwalnym peanem na polską wieś, to lektura obowiązkowa dla każdego, kto chociaż raz pomyślał o rzuceniu wszystkiego i hodowaniu owiec w Bieszczadach.

3) „Paryska nieznajoma” Santa Montefiore

Z autorką „poznała” mnie moja nieżyjąca już babcia, podsuwając dawno temu „Spotkamy się pod drzewem ombu”. Od tamtej chwili regularnie wracałam (dzięki babci) do jej książek. Niestety babcia zmarła, a ja jakoś przestałam sięgać po lżejszą, kobiecą literaturę. Aż wpadła mi w ręce „Paryska nieznajoma”. Połknęłam ją w dwa wieczory. Nie jest to lektura wymagająca zastanowienia i analizowania. To zwyczajna ludzka historia ze wzlotami i upadkami, szczęściem i dramatem. Jest oczywiście nieszczęśliwa miłość, intryga i happy end. Bez filozofii, zadumania i niepotrzebnych analiz. Bo czasem trzeba się przenieść do alternatywnej współczesności, gdzie problemy są jakby łatwiejsze i życie prostsze.

A Wy, co ciekawego ostatnio przeczytaliście? Może coś z mojej listy, a może zupełnie innego? Chętnie poznam Wasze opinie i sugestie.

Filozoficznie Obyczajowe Życiowo

Minimalista kolekcjoner

14 maja 2018

Do napisania dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie Kasia z Simplicite, która na swoim Instagramie zamieściła zdjęcie pięknego kubka na czterech nogach. Jednego ze swojej kolekcji. Bo Kasia zbiera, a raczej zbierała, kubki. Tak, wiem, niektórym może wydać się to dziwne, że minimalista może być kolekcjonerem. Wielu może to nawet oburzyć. No cóż… Daleko mi jeszcze do Kasi. Do osób, których majątek ogranicza się do 100, 200 czy 365 przedmiotów – tym bardziej. Ale mogę powiedzieć, że idea minimalizmu jest bliska mojemu sercu. W ostatnich latach pozbyłam się wielu rzeczy, wśród nich takich, które wydawały mi się wcześniej do funkcjonowania niezbędne. Ba, ja – mól książkowy zakochany w zapachu zadrukowanego papieru – przetrzebiłam własną biblioteczkę przechodząc z książki papierowej na elektroniczną. Ubrań też mam zdecydowanie mniej. Mniej butów. Są jednak rzeczy, których nie ubywa, a wręcz przeciwnie – z czasem ich przybędzie. To moje kolekcje. I dzisiaj o nich.

Szklany pojemnik z zegarkami

Pierwsza to zegarki. Od razu zaznaczam, nie ścienne kukułki, nie budziki, nie stojące czasomierze z wahadłem. Uwielbiam zegarki na rękę. Na codzień nie noszę prawie zupełnie biżuterii. Od wielkiego święta zdarza mi się założyć kolczyki. Na szyi jeśli już to motam apaszkę (ale przyznam – marzy mi się wisiorek, o – taki). Za to na lewym nadgarstku zawsze mam zegarek, który służy mi do mierzenia czasu. Domyślam się, że odbiegam od normy czyli większości, która sprawdza godzinę na telefonie ale jakoś mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – nie wyobrażam sobie zerkania na komórkę, by sprawdzić, która jest godzina. Do tego służy mi zegarek. Ale moje czasomierze traktuję też jako ozdobę. Jeśli już się na jakiś decyduję, musi być naprawdę niepowtarzalny. A dzięki temu, że jestem wybredna, moja kolekcja nie powiększa się w zastraszajacym tempie. To nie jest też tak, że podobają mi się tylko te z logo Rolex czy Patek – wręcz przeciwnie – większość to zegarki kupione w sieciówkach. Ich pochodzenie wobec designu nie miało znaczenia. Ale moi ulubieńcy to zegarki autorskiej marki Ewa Saj. Najpiękniejsze cuda na świcie. Niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju. Każdy z nich opowiada swoją historię. Z resztą sami zobaczcie, czy nie są piękne? Na tych tarczach aż czas płynie wolniej.

Druga moja kolekcja to świeczniki. Delikatnie mówiąc nietypowe, bo żydowskie. Większość w Was z pewnością kojarzy charakterystyczny, siedmioramienny świecznik zwany menorą. To jeden z najbardziej znanych symboli judaizmu. Widnieje między innymi w herbie państwa Izrael ale stanowi też element dekoracyjny umieszczany na ścianach synagog. I taką piękną menorę mam. Kupioną w czasie wakacyjnych wojaży po Mazurach, na lokalnym targu. Patrzyła na mnie spomiędzy starych talerzy i pordzewiałych zawiasów. Zupełnie nieplanowany zakup. Poza nią są jeszcze dwie chanukije. Jedna stylizowana na menorę, druga bardziej tradycyjna. Od tej pierwszej zaczęła się kolekcja. To też zakup przypadkowy. Znaleziona w sklepie ze starymi meblami, w okazyjnej cenie, bo – jak to ujął sprzedawca: „Wypaczona ta menora – za dużo ramion ma”. Bo rzeczywiście ma za dużo ramion – tyle ile powinien mieć tradycyjny świecznik chanukowy. Podobnie jak drugi egzemplarz z mojej kolekcji – tym razem „trafiony” z sklepie z odzieżą używaną. Lubię te moje świecidełka – piękne, prawda?

Świecznik chanukowy

Jak widzicie, mało rozbudowane te moje kolekcje i słaby ze mnie kolekcjoner, bo zegarków mam sześć, a świeczników trzy. Zbiory pewnie się powiększą ale nie szybko – żadna z tych rzeczy nie była kompulsywnym zakupem dla zaspokojenia samej potrzeby kupowania. Wszystkie świeczniki to przypadek, zegarki – starannie zaplanowane i wyselekcjonowane. A jak to się ma do minimalizmu? Myślę, że jest zgodne z jego ideą. Zarówno przedmioty z jednej, jak i drugiej kolekcji są przeze mnie użytkowane. Czerpię radość z ich posiadania ale też samego używania. Kupuję je z rozmysłem i z wewnętrznej potrzeby i nie mam wyrzutów sumienia, że wydałam na nie pieniądze. Nie szukam ich usilnie, nie śledzę internetowych aukcji, chociaż mogłabym, bo pięknych świeczników jest na nich sporo. Bo chyba głównie o to chodzi w minimalizmie, by nabywać z uwagą, a zakupy ograniczyć do tych przedmiotów, które nam służą – pośrednio i dosłownie.

Pochwalcie się swoimi kolekcjami? Zbieracie? Czy może w Waszym rozumieniu minimalizm to również rezygnacja z kolekcji. Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.

Obyczajowe Zdrowo Zjedz i wypij

Na wolno czyli test wyciskarki wolnoobrotowej

29 stycznia 2018

Domyślam się, że dla większości to żadna nowość. Niemal cała blogosfera już to urządzenie poznała, przetestowała i oceniła. Teoretycznie nie ma sensu wyważać otwartych drzwi i rozpisywać się na ten temat po raz kolejny. Pokuszę się jednak o mój prywatny osąd.

Zacznijmy może od tego, że nigdy nie miałam żadnej wyciskarki soków. Nawet tego zwykłego grzybka do cytrusów. To urządzenie zwyczajnie nie było mi potrzebne. I pewnie nadal bym o nim nie myślała, gdyby nie zmiany żywieniowe, które od pewnego czasu wprowadzam do swojego CV. O ograniczeniu (a raczej wykluczeniu) mięsa już pisałam. Wiąże się ono w logiczny sposób z większym spożyciem owoców i warzyw. Jedzenie „zieleniny” nigdy nie było dla mnie problemem. Zawsze dokładałam coś liściastego czy korzennego do każdego posiłku. Nie ukrywam też, że dieta roślinna zdecydowanie mi służy. Warzywa w sałatkach, na kanapkach, w surówkach, zapiekane, duszone, zbledowane na zupę-krem czy zmiksowane na smoothie. Widzicie czego w tym wszystkim brakuje? Soków. Warzywa można jeść ale można je też pić. Wydawałoby się, że to takie proste – przecież sklepowe półki uginają się od najróżniejszych soków warzywnych. Kupujesz i pijesz. Do wyboru do koloru – marchewkowe, pomidorowe, mieszane. Cała paleta smaków. Na początku kupowałam. Ale z czasem zaczęłam być wybredna. Dokładniej studiowałam etykiety. Analizowałam składy, porównywałam smaki. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że ideału w sklepie nie znajdę. Mogę go jednak sama zrobić. Wystarczy tylko wyciskarka.

Zaczęłam poważnie zastanawiać się nad zakupem tego urządzenia. Moja mama miała takowe, jeszcze w głębokich latach osiemdziesiątych. Zielono-białe pudełko głośno buczało, a jego mycie trwało dłużej niż używanie. Zaczęłam research w Internecie. Już po pierwszych poszukiwaniach okazało się, że zwykła wyciskarka (sokowirówka) jest już passe. Teraz korzysta się z wyciskarek wolnoobrotowych, które dają najzdrowsze soki, radzą sobie z każdym warzywem, owocem, a dodatkowo robią lody (ok – sorbety). Są cichutkie, ich obsługa jest banalnie prosta, a mycie – szybkie i nieskomplikowane. Wszystkie te opinie niemal mnie przekonały. Pozostała tylko kwestia ceny, która delikatnie mówić – powaliła mnie na kolana. Jeśli chciałam mieć urządzenie niezawodne i sprawdzone, które będzie mi służyć przez lata, powinnam się przygotować na wydatek co najmniej 1000 PLN (nawet jeśli nie będzie robić lodów i tak ciężko o coś dobrego za mniejsze pieniądze). Przyznam, że ta informacja mocno ostudziła moje zapędy. Argument finansowy jest zawsze mocny.

Od momentu, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad zakupem wyciskarki wolnoobrotowej, z tyłu głowy miałam też inny argument – kolejny zakup to kolejna rzecz zajmująca przestrzeń. Czy bez tego naprawdę nie da się żyć?… Pewnie się da, skoro tyle lat żyłam. Ale z drugiej strony – może to życie z wyciskarką będzie lepsze/zdrowsze/wygodniejsze? Może żyłam w błogiej nieświadomości? Jak się o tym przekonać?

Z pomocą przyszło samo życie w postaci znajomej, z którą podzieliłam się problemem. Okazało się, że sama posiada, owszem już od kilku lat. I zupełnie nie korzysta. I chętnie pożyczy. Czego można chcieć więcej?

I tak zaczęłam testować urządzenie marki Hurom, produkt z wyższej półki – również cenowej (robi lody :)). Na wyposażeniu dwa sitka – drobniejsze i grubsze, pojemnik na sok i na odpady. Proste w obsłudze i szybkie w czyszczeniu.

Testy dobiegły końca. Poniżej moje wnioski:

  • soki pierwsza klasa – jestem pod wrażeniem jak mało zostało z twardej marchewki, a jak dużo soku wyciskarka z niej wydusiła
  • urządzenie radzi sobie z każdym warzywem/owocem – piliście kiedyś sok z łodyg brokułu?…
  • przy użyciu grubszego sitka wychodzą pyszne musy.. i lody czyli sorbety
  • pomimo, że urządzenie przeszło testy pozytywnie – nie kupię wyciskarki wolnoobrotowej

Dlaczego?

  • zwyczajnie nie odczuwam różnicy w smaku między sokiem pozyskanym za pomogą tego urządzenia, a efektem pracy mojego poczciwego blendera do smoothie (kiedyś o nim też napiszę), poza „strukturą” rzecz jasna
  • tak, wiem – ważne są te wolne obroty, nagrzewanie się metalowych części, ginące tragiczną śmiercią witaminy i wartości odżywcze ale nie przekonacie mnie, że bardziej skorzystam z samego soku nawet odpowiednio pozyskanego,  niż całego warzywa (blender do smoothie nie zostawia resztek)
  • szkoda mi przestrzeni życiowej na obrastania w kolejne gadżety, bo tak niestety musze wyciskarkę nazwać, tym bardziej, że mając na uwadze „rozwój technologii kuchennych” już niebawem wyciskarkę wolnoobrotową zastąpi coś wolniejszego/lepszego/zdrowszego
  • moje życie nie uległo drastycznym zmianom od momentu rozpoczęcia testów, nie sądzę aby coś się zmieniło w momencie zakupu wyciskarki (poza zasobem portfela rzecz jasna)

Podsumowując – będę żyła zdrowo bez wyciskarki. Niemniej jednak, osobom zdecydowanym na zakup tego typu  urządzenia i zastanawiającym się nad wyborem konkretnego modelu, z czystym sumieniem polecam firmę Hurom, model HH Series Type L.

A jak u Was? Wyciskacie wolno czy normalnie? A może w ogóle nie wyciskacie? Chętnie posłucham.

 

Ps. Firma Hurom nie partycypowała w tworzeniu postu 🙂 Niemniej jednak podlinkowałam ich stronę i skorzystałam ze zdjeć na niej się znajdujących, ponieważ uważam że to godny polecenia produkt.

Obyczajowe Życiowo

Wpis sponsorowany

24 stycznia 2018

Pamiętacie ten wpis? Przybliżałam Wam w nim jedną z moich ulubionych „przegryzek” czyli ziarna ekspandowane firmy Soligrano. Post powstał przy współpracy z producentem, który przesłał mi próbki swoich produktów. Nie były to typowe testy, ponieważ ziarna ekspandowane znałam już wcześniej i zajadałam się nimi nałogowo. Pierwszy raz na ich produkty trafiłam w sieci znanych drogerii. Niestety, nie wszystkie rodzaje ziaren były tam dostępne. Ponieważ byłam bardzo ciekawa innych smaków, sama zwróciłam się do producenta z prośbą o ich udostępnienie, jednocześnie informując, że swoje wrażenia opublikuję na blogu, wobec czego producent nie protestował. „Testy” przeszły pomyślnie, ich wyniki przedstawiłam na blogu. Wpis opatrzyłam informacją, że powstał on we współpracy z konkretną marką. Ziarna zajadam do dzisiaj. Podobnie jak wiele innych zdrowych produktów, które kupuję jak zwykły Kowalski w sklepie. Dlaczego wracam do tego wpisu?

W ostatnim czasie wielkie spore poruszenie wywołała historia bloggerki, która zwróciła się do ekskluzywnego hotelu
z propozycją „zareklamowania” obiektu na swoim blogu w zamian za udzielenie nieodpłatnej gościny autorce oraz jej partnerowi. Burzę wywołała nie tyle propozycja, co odpowiedź jaką otrzymała. Właściciel hotelu w bardzo dosadny sposób odniósł się do propozycji. Nie będę tutaj przytaczać szczegółów wypowiedzi – możecie ją przeczytać tutaj. Ogólny sens można podsumować tak: „Twój pobyt kosztuje – to czyjaś praca, to koszt mediów, produktów. To koszty, których nie da się pokryć pozytywną opinią na blogu”. Właściciel zarzucił wprost dziewczynie, że nie ma godności proszę o coś za darmo.

W tym momencie można się oburzyć, że przecież nie będzie to za darmo. Przecież na blogu powstanie wpis. Z pewnością pozytywny. Hotel zostanie opisany w samych superlatywach. Zapewne tak samo zostanie przedstawiona obsługa, serwis
i wszelkie wygody. To wszystko opatrzone idealnymi fotografiami. Bo jak inaczej? Wszak taka jest niepisana umowa – „Ty mi coś fajnego/dobrego/smacznego/wygodnego – ja Tobie pozytywną opinię”. Co z tego, że być może nie zawsze zgodną
z prawdą i rzetelną. Liczą się słupki. I popularność. A to, że ktoś zachęcony wpisem kupi pozytywnie zaopiniowany przedmiot i mocno się rozczaruje. No cóż… Tego w umowie barterowej już nie ma.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko wpisom sponsorowanym i recenzowaniu urządzeń/kosmetyków/usług przez bloggerów. Wszak blogi, szczególnie te popularne, to dla wielu źródło wiedzy i opinii. Sama czytam post-recenzje. Podchodzę do nich jednak z pewną dozą sceptycyzmu zbudowaną na informacji „post sponsorowany/powstał we współpracy z firmą XYZ”. Szczególnie „cieszą” mnie recenzje i opinie negatywne. Spokojnie – nie jestem złośliwcem karmiącym się cudzym nieszczęściem. Negatywne opinie cieszą mnie, ponieważ są dowodem na to, że ten blogger, ta bloggerka jest obiektywna. Nie zachwala pod niebiosa wszystkiego, co tylko otrzyma od producentów ale zachowuje zdrowy rozsądek. Chociaż muszę przyznać, że rzadko można spotkać autorów wystawiających negatywne recenzje. A już na pewno nie zobaczymy wtedy pod wpisem informacji o producenckim wsparciu. Szkoda. Może warto zdobyć się na odwagę i zdać na szczerą opinię?

 

A jak jest u Was? Zdajecie się na opinie i recenzje wpisywane na blogach? Co myślicie o postach sponsorowanych? Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.

Kryminał Książkowo

Książka książce nierówna

19 grudnia 2017

Jestem uzależniona od książek. Mogłabym tak naprawdę czytać bez przerwy. W miesiącu czytam 5-6 książek. Dużo. To wręcz podwód do dumy w czasach, gdy co trzeci Polak sięga po książkę, a pozostali wprost deklarują, że nie czytają. Ale czy na pewno powinnam być z siebie taka dumna?

Żeby nie pogubić się w tym całym moim czytelnictwie, już przed laty założyłam sobie konto na portalu „Lubimy czytać”. Fantastyczna sprawa, którą polecam każdemu molowi książkowemu. Tworzymy sobie wirtualne półki z książkami, które chcemy przeczytać, czytamy, ulubionymi i tymi, które nas rozczarowały. Możemy książki oceniać, a nawet pisać ich recenzje. Mój wirtualny księgozbiór jest już dosyć spory. A dzięki temu, że sumiennie odnotowuję w nim każdą przeczytaną książkę, mogłam zrobić rachunek sumienia. Przyznam, przeraził mnie. Przeczytałam w tym roku 80 książek. W zdecydowanej większości kryminały, trochę literatury „babskiej”, trochę beletrystyki. Ja, inteligentna wykształcona osoba nie przeczytałam nic „ambitnego”. Nie zrozumcie mnie źle – nie dyskredytuję żadnego gatunku literackiego, z resztą wspomniane kryminały uwielbiam. Podobnie jak lubię odpocząć przy babskich wynurzeniach. I myślę, że nie ma w tym nic złego. Niemniej jednak, brakuje w tym moim zestawieniu czegoś głębszego. Przyznam, nie bez rumieńca wstydu, że klasykę czytałam ostatnio w liceum. Nowości z listy np. Bookera znam tylko z recenzji. Regularnie zaglądam na strony największych polskich wydawnictw i sprawdzam, co tam nowego. Ba, na półkę „Chcę przeczytać” trafiają kolejne ambitne tytuły. I na tym się kończy. Dlatego – pomimo, że bardzo nie lubię noworocznych postanowień – tym razem jedno podejmę. W kolejnym roku ograniczę liczbę czytanych książek; mówiąc górnolotnie postawię na jakość, nie ilość. Postaram się w każdym miesiącu sięgnąć po coś „klasycznego” i coś „nowego”. Przez „klasyczne” rozumiem kanon literatury powszechnej. „Nowe” to książka, która wchodzi na rynki ale raczej nie Dan Brown. Na pierwszy ogień, jeszcze w tym tygodniu pójdzie „Lolita” Nabokova. Tak, wiem, wstyd. Ale jakoś tak się złożyło, że nie czytałam. Nie wiem, co będzie z „nowych”. Musze rozeznać rynek, tym razem konsekwentnie – nie tylko odhaczając jako „Chcę przeczytać”.

 

A jak u Was z czytaniem? Czytacie, pożeracie książki czy poczytujecie? Ambitnie czy trochę mniej? Może podpowiecie, po co warto sięgnąć? Chętnie poczytam.