Przeglądasz kategorie

Bez kategorii

Bez kategorii Do zobaczenia Filozoficznie W podróży

Jeśli nie Berlin, to może…Kraków?

12 października 2018

Już widzę zdegustowane miny tych, którzy myślą, że Kraków nie może niczym zaskoczyć. No, bo co tam można zobaczyć? Wawel, Rynek Główny, Bramę Floriańską i Kościół Mariacki. No może jeszcze Franciszkańską z papieskim oknem i Collegium Maius. I to by było na tyle. Tak, dla przeciętnego turysty to by było na tyle. Ale jeśli mieszkało się w tym Królewskim Mieście przez sześć lat, z czego pięć to czasy studenckie…. Ten Kraków ma zupełnie inny klimat.

Kraków z innej perspektywy

Kraków z innej perspektywy

To Karmelicka z kościołem na Piasku  i numerem 27, gdzie mieszkał Xawery Dunikowski. No i sam początek ulicy czyli Teatr Bagatela, punkt zborny większości umawiających się w okolicy Plant (drugim punktem był „empik” w Rynku, który w końcu zamknęli, a trzecim skarbonka 😉

Kraków z innej perspektywy

Kraków z innej perspektywy

To też boczna Karmelickiej czyli Batorego i willa „Pod Stańczykiem” z witrażami Stanisława Wyspiańskiego. Dzisiaj to siedziba Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Jagiellońskiego, kiedyś – dom Tadeusza Stryjeńskiego z pracownią w ogrodzie (za moich czasów – siedziba Katedry Judaistyki UJ).

Kraków z innej perspektywy

Kraków z innej perspektywy

To Mały Rynek z niesamowitym klimatem, szczególnie wczesnym rankiem, gdy widać tylko dostawców dowożących towar do restauracji. Z resztą turyści też rzadziej tutaj trafiają niż na Rynek Główny, który…hmmm… W moje opinii oczywiście.

Kraków z innej perspektywy

Kraków z innej perspektywy

To też Kazimierz. Ale nie ten turystyczny, wszystkim znany ze stadami wycieczek tylko bardziej zapomniany. Z ulicą Dajwór, która nazwę wzięła od nazwiska dzierżawcy pobliskiego folwarku („droga do Dajwora”, a dzisiaj pod numerem 18 mieści się Żydowskie Muzeum Galicja.

Kraków z innej perspektywy

Kraków z innej perspektywy

To Wola Justowska z całą swoją zielenią i willami, a których najsłynniejsza to oczywiście Willa Decujsza. Chociaż ja zawsze wpatrywałam się w inna, bardziej nowoczesną znaną jako „Dom z gontu”.

To też wiele innych miejsc, które przeżywałam mieszkając w Krakowie i to właśnie te adresy chciałabym pokazać zwiedzającym gród Kraka. Bo Kraków to nie tylko Wawel, Rynek Główny….

Bez kategorii Książkowo Obyczajowe poradniki

Z Kindla wzięte czyli ostatnio przeczytałam

8 października 2018

Wszystko, co trafia na mojego Kindl’a i finalnie zostaje przeczytane, skrupulatnie odznaczam i krótko recenzuję tutaj. Nie odczuwam potrzeby powtarzania tego na blogu. Zdarzają się jednak książki, które na tyle przykuły moją uwagę i dały do myślenia, że chcę się z Wami nimi podzielić. I tak w ostatnim czasie były to:

Odżywianie według jogi

Odżywianie według jogi

1) „Odżywianie według jogi. Uzdrawianie relacji z własnym ciałem i jedzeniem” Melissa Grabau

Mój romans z jogą trwa już niemal pięć lat; z większym lub mniejszym natężeniem. Jest to dla mnie rodzaj aktywności fizycznej. Praktyka jogi nigdy nie miała dla mnie wymiaru stricte duchowego – chodziło (i nadal chodzi głównie) o sprawność i elastyczność ciała. Dlatego po „Odżywianie według jogi” sięgnęłam raczej z czystej ciekawości. Spodziewałam się raczej jadłospisów i list produktów zakazanych i dozwolonych. Przed rozpoczęciem lektury pokpiwałam nawet w myślach, że nic nowego pewnie tam nie znajdę, poza znanym mi już wegetarianizmem czy nawoływaniem do odstawienia chemicznego jedzenia. A tu niespodzianka. W całej książce nie ma żadnego zestawienia produktów dobrych czy złych, ani jednego jadłospisu, nikt nie krzyczy, że jedzenie mięsa jest złe. Pozycja traktuje o odżywianiu jako procesie, który sprawia, że nasze życie i ciało wygląda i czuje się tak, jak jest przez nas traktowane. W oparciu o konkretne przypadki (osoby), autorka analizuje problemy żywieniowe współczesnego pierwszego świata, sugerując metody ich rozwiązywania. Bardzo pomocne są też ćwiczenia „duchowe” będące podsumowaniem każdego rozdziału. Wbrew tytułowi – książka nie tylko dla joginów.

2) „Cisza i spokój. Cała prawda o życiu daleko od miasta” Natalia Sosin-Krosnowska

Najpierw powstała seria programów „Daleko od miasta” emitowanych na kanale Domo+. Każdy z odcinków poświecony był innej ucieczce mieszczucha na wieś, do idealnego i spokojnego życia. Ciężko jednak w niecałych 30 minutach streścić wszystkie emocje, wątpliwości i przeżycia bohaterów. Dlatego książka napisana przez prowadzącą, to idealne uzupełnienie programu. Wizja i fonia z programu zyskuje duszę. Okazuje się, że wymarzony dom w górach, to nie tylko cisza, spokój i bliskość natury ale i cieknący dach, dwugodzinna wyprawa do sklepu i szara, depresyjna jesień siąpiąca deszczem. Zbiór zwierzeń, z który chyba żadne nie jest tylko pochwalnym peanem na polską wieś, to lektura obowiązkowa dla każdego, kto chociaż raz pomyślał o rzuceniu wszystkiego i hodowaniu owiec w Bieszczadach.

3) „Paryska nieznajoma” Santa Montefiore

Z autorką „poznała” mnie moja nieżyjąca już babcia, podsuwając dawno temu „Spotkamy się pod drzewem ombu”. Od tamtej chwili regularnie wracałam (dzięki babci) do jej książek. Niestety babcia zmarła, a ja jakoś przestałam sięgać po lżejszą, kobiecą literaturę. Aż wpadła mi w ręce „Paryska nieznajoma”. Połknęłam ją w dwa wieczory. Nie jest to lektura wymagająca zastanowienia i analizowania. To zwyczajna ludzka historia ze wzlotami i upadkami, szczęściem i dramatem. Jest oczywiście nieszczęśliwa miłość, intryga i happy end. Bez filozofii, zadumania i niepotrzebnych analiz. Bo czasem trzeba się przenieść do alternatywnej współczesności, gdzie problemy są jakby łatwiejsze i życie prostsze.

A Wy, co ciekawego ostatnio przeczytaliście? Może coś z mojej listy, a może zupełnie innego? Chętnie poznam Wasze opinie i sugestie.

Bez kategorii Dla ciała less waste Zdrowo

Wegetarianka w kaszmirowym swetrze

1 października 2018

Sierpniowy wpis „Weganka w butach ze skóry” spotkał się ze sporym zainteresowaniem. Być może spowodowane to było jego przewrotnym tytułem. Niezależnie od wszystkiego postanowiłam pójść za ciosem, poruszyć włożonym w mrowisko kijem i napisać o mojej mało-wegetariańskiej/wegańskiej garderobie.

Zacznijmy może od tego, że nie jest ona zbyt obszerna. Gdy ostatnio z K. wyjeżdżaliśmy na 10-dniowy urlop do PL, zmieściliśmy się w jednej walizce, zostawiając garderobę niemal pustą. Ubrań i dodatków mam zwyczajnie mało. Wychodzę z założenia, że skoro i tak najcześciej zakładam te same ubrania (tu cytat z mojej mamy: „A ty chodzisz w tej koszulce jak wół w skórze”), to nie ma sensu kupować innych, które i tak zalegną z metkami w szafie. Noszę ciągle niemal te same zestawy, dlatego stosunkowo często je piorę. Koszulka z sieciówki, nawet tej ekskluzywnej, nie zniosłaby  zbyt długo tego traktowania i po 10 praniach powiedziałaby „Dziękuję”, odwracając się bocznym szwem na plecy. Podobnie zareagowałyby niby-dżinsy z Primark za 8€ czy akrylowy sweterek. Dlatego, mając świadomość, jaki los czeka moje ubrania i jakim wyzwaniom muszą sprostać, stawiam na rzeczy dobre gatunkowo i najlepiej  – już przetestowane.

Ubrania z naturalnych tkanin

Ubrania z naturalnych tkanin

Co to znaczy dobre gatunkowo? To ubrania z „dobrą” metką. Wystarczy spojrzeć na nią (wiem, że są mistrzynie, którym wystarczy jedno dotknięcie tkaniny i wyczuwają 10% akrylu), by podjąć decyzję o zakupie lub nie. Polegam na naturalnych tkaninach. Wybieram koszulki i bluzy z organicznej bawełny. Podobnie z koszulami, które chętnie noszę – nie tylko bawełniane ale i jedwabne, chociaż to drugie to już wyższa szkoła jazdy. W przypadku swetrów w grę wchodzą prawdziwa, czysta wełna, kaszmir, moher. Tak, mam świadomość, że o ile przy produkcji bawełnianej koszulki „nie ucierpiały żadne zwierzęta”,  o tyle stworzenie cieplutkiego sweterka wiąże się z pozbawieniem owiec czy kóz runa. Wolę jednak tę opcję (wełna u zwierząt odrasta), niż świadomość, że mój akrylowy sweterek będzie się rozkładał przez setki lat. No właśnie. Akrylowy. Czyli mało higieniczny (nie higroskopijny), elektryzujący się i szybko mechacący, a przede wszystkim sztuczny czyli chemiczny. Nie tylko zwiększa ryzyko zachorowań na raka piersi u kobiet pracujących  przy jego obróbce ale również dla noszących go może być rakotwórczy i mutagenny.

Koszulka z bawełny organicznej

Koszulka z bawełny organicznej

Zaznaczyłam też, że wolę ubrania przetestowane. Nie w fabryce, w ramach produkcji i testów jakościowych ale przez innych noszących. Gdy stanę pod ścianą, bo mój sweter jest już nie do użytku, a koszulka zamiast jednokolorowa – nakrapiana sokiem z pomidora, z listą zakupów udaje się w pierwszej kolejności do szmateksu. Mam swoje adresy w rodzinnych stronach, co do których wiem, że mnie nie zawiodą. Jedną z ostatnich zdobyczy jest męski sweter z czystej wełny owczej, wyprodukowany w Niemczech. Używany czyli wcześniej prany, wyprany też przeze mnie po zakupie, zupełnie nie traci kształtu i rozmiaru. Nie mechaci się, nie filcuje i grzeje jak szalony. Ze szmateksów mam też większość białych koszulek (bo takie głównie noszę). Szmateksowe T-Shirty biją na głowę sieciówkowe nówki, bo wiem, że ich kolor i forma nie ulegną zmianie pod wpływem częstego prania.

Jest też jeszcze jeden eko-powód, dla którego zaopatruję swoją garderobę w sklepach z odzieżą używaną. To świadomość, że chociaż ja nabyłam nowy dla mnie ciuch, środowisko nie ucierpiało przy jego powstawaniu. A biorąc pod uwagę, że to naturalne tkaniny, nie ucierpi ono również, gdy ubranie będzie ulegało biodegradacji.

Niestety, świat nie jest idealny  i nie wszystko można mieć z drugiej ręki. Najlepszym tego przykładem jest bielizna. Pomimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie egzystować w wełnianym staniku, jedwabnych skarpetkach czy kaszmirowych majtkach. To jest zwyczajnie nierealne. Z wiadomych względów nie zaopatruję się też w te części garderoby w szmateksach. Kupuję je w normalnych sklepach, niechętnie patrzę na metkę  i płacę, za tą eko-krzywdę. Ale póki co, nie mam innego wyjścia. Jedyne co mogę w tym zakresie zrobić, to wybierać bieliznę, która posłuży mi dłużej. Często kosztuje też trochę więcej ale… o tym innym razem.

A Wy? Jak tam u Was z eko-garderobą? Patrzycie na metki? Macie opory przed kupowaniem w second-handach czy wręcz odwrotnie? A może macie patenty na eko-bieliznę? Chętnie poznam Wasze zdanie.

Bez kategorii Dla ciała Filozoficznie Zdrowo Zjedz i wypij

Mini, zero, wege,eko czyli o popadaniu w skrajności

4 czerwca 2018

Na początek rozwinięcie tytułu – chodzi oczywiście o minimalizm, zero-waste, wegatarianizm i ekologia. Dla mnie to  pojęcia (trendy?) same w sobie oznaczajace jakąś skrajość. Myślałam, że tak jest u większości. Przekonuje się jednak, że niekoniecznie. I o tym właśnie dzisiejszy tekst, który ma trzy źródła: post Venili, spostrzeżenia koleżanki i moja własne dedukcja.

laptop, gazeta vegetables, okulary, zero waste na telefonie

Zacznijmy od wspomnianego postu, który ukazał się całkiem niedawno na blogu Venili Kostis. Autorka poruszyła bardzo ciekawy temat – napisała o minusach minimalizmu. I to, wg mnie bardzo nietypowych. Czy raczej takich, nad którymi nigdy się nie zastanawiałam, a jednak mnie dotyczą. Przede wszystkim wspomniane przez Venilę „urządzanie innym życia”. Na czym polega? Przyjeżdżasz w odwiedziny do rodziców/kuzynki/znajomych, wchodzisz do garderoby mamy/kuzynki/koleżanki i widzisz całe stery ubrań, kartony butów i półki wyładowane apaszkami, torebkami i innymi akcesoriami. Aż Cię kusi żeby to „ogarnąć”, przegospodarować. No zwyczajnie pozbyć się 90%. I już masz to na końcu języka ale widzisz, że mama/kuzynka/koleżanka dobrze się z tym czuje. Świetnie odnajduje się w swoim królestwie. Praktycznie nie ma rzeczy, która leżałaby odłogiem. I pewnie czułaby się zdecydowanie gorzej, mając tak jak Ty 3 pary dżinsów, 2 torebki i 3 pary butów na lato. Ona wie i rozumie, że da się żyć tak jak Ty żyjesz. Zaakceptuj to, że ona żyje inaczej i odpuść. Sobie i jej. Nie popadaj w skrajność minimalizowania.

Przyjaciółka, przerażona ilością wytwarzanych śmieci zainteresowała się popularnym ostatnio zjawiskiem „zero-waste”. Od lat segreguje śmieci, na zakupy chodzi z tekstylną torbą, nie bierze w sklepie jednorazówek. Chciałaby jednak czegoś więcej i zaczęła szukać w internetach. I tak trafiła do jednej z grup na fb, poświęconych właśnie życiu „zero-waste”. Tak jak przewidywała, znalazła tam sporo rad, odnośnie bardziej bezśmieciowego życia. Członkowie grupy dzielą się swoimi doświadczeniami, ci początkujący, szukają rady. Jest ok. Do momentu, gdy nie zaczyna się bezśmieciowa ortodoksja. Jedne z  dyskutantów pisze, że umył samochód z ptasich odchodów używając wielorazowego ręcznika i tradycyjnej gąbki. Po operacji wszystko przyniósł do domu i wyprał w 95 stopniach. Ma jednak wątpliwości, czy to wystarczające środki ostrożności  i czy aby nie powtórzyć czynności. Powiedzmy, że wątpliwości uzasadnione. Ale już koncepcja powtórnego prania czy – jak radzą inni: „Ja bym wyszorowała bęben prali sodą i puściła pusty przebieg z dużą ilością octu”, trochę wątpliwa. Ja rozumiem, że porządki z wykorzystaniem „środków” wielokrotnego użyciu. Że troka o zdrowie i higienę. Ale jest też ekologia i troska o środowisko. O zużycie  i marnotrawienie wody. O zużycie energii, która w PL niestety nie pochodzi jeszcze w większości ze źródeł odnawianych. O wykorzystane do mycia samochodu i prania detergenty, które wnikają w glebę. Nie popadaj w skrajność bezśmieciowego życia kosztem środowiska naturalnego.

Najpierw zaczęłam mimowolnie ograniczać szafę ze zbędnych ubrań. Później przyszła kolej na papierowe książki i całą resztę  „stojaków” i „kurzozbieraczy”. To nie było planowane. Jakoś tak samo z siebie wychodziło. Później przyszła – też jakoś tak naturalnie kolej na „zero-waste”; przy czym zmain poznałam nazwę i polecane metody, już sama przeszłam w praktykę. W tak zwanym między czasie pojawił się wegetarianizm. W moim przypadku ten sposób żywienia ma podłoże egoistyczne. Oczywiście los zwierząt, niehumanitarne ich traktowanie i sposoby „produkcji” są dla mnie bardzo ważne i jestem temu zdecydowanie przeciwna. Jednak równie ważne jest dla mnie moje własne ciało i to, czym go karmię i jak traktuję. Dlatego staram się go dobrze i zdrowo odżywiać i nie nadwyrężać trawieniem steków i filetów z antybiotykowego kurczaka. Dostarczam mu warzywa i owoce, karmię kaszami i ziarnami. Jem zdrowo. Ale bez szaleństwa. Nie jadłam nigdy chia, bo równie dobre jest siemię lniane. Nie krytykuję mięsożerców, bo uważam, że podobnie jak ja, mają swój własny pomysł na żywienie. Nie rezygnuję z wyjścia z przyjaciółmi pomimo, że to kolacja w stek-house; idę i zamawiam sałatkę podobniejak oni ciesząc się jedzeniem. Nie popadam w skrajność. I żyję.

A jak Wy żyjecie? Odnajdujecie równowagę między mini, zero, wege i eko? A może wszystko przychodzi Wam zupełnie naturalnie. Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń.

Bez kategorii

Do zobaczenia w Berlinie. Muzeum Szpiegostwa

26 lutego 2018

Jak wielu z Was zapewne wie, od niemal roku mieszkam w Niemczech. Geograficznie – pod Berlinem, co nie zmienia faktu, że samą stolicę Niemiec odwiedzam regularnie i chętnie. Po dziesięciu miesiąca nadal jest dla mnie nie do końca odkryta, korzystam więc z każdej sytuacji, by poznać to miasto lepiej. Pomyślałam, że w efektami tego odkrywania podzielę się z Wami na blogu. Być może moje wskazówki okażą się pomocne dla kogoś, kto planuje Berlin odwiedzić. Dla mnie samej te wpisy z serii, którą nazwałam „Do zobaczenia w Berlinie” będą rodzajem pamiętnika. Zaczniemy nietypowo. Dzisiaj nie będzie ani Bramy Brandenburskiej ani też Alexander Platz. Zaczniemy od Muzeum Szpiegostwa.

Mieści się ono w dzielnicy Mitte, przy Liepzieger Platz 9 (tuż obok jest galeria Salvadoer Dali ale to temat na osobny wpis). Można dojechać tutaj praktycznie wszystkimi środkami komunikacji miejskiej (ja dotarłam metrem – stacja vis-a-vis wejścia), a z miejsc tak charakterystycznych jak wspomniana wcześniej Brama Brandenburska – na piechotę w ciągu kilkunastu minut. Wejście trudno przeoczyć – w oczy rzucają się charakterystyczne grafiki zielonych panów w okularach. Bilet w cenie 12€ normalny/8€ ulgowy można kupić na miejscu lub przez Internet. Kolejek raczej nie ma. Nie ma też przewodnika ani osoby sprawdzającej bilety. Zastąpił ją skaner i bramka skanująca, przez którą wchodzimy na pierwszą z ekspozycji.

Przyznam, że Berlin kojarzy mi się z wieloma rzeczami i zjawiskami ale jakoś nigdy nie utożsamiałam go ze szpiegami. A to błąd. Wszak w czasie zimnej wojny to właśnie obecna stolica Niemiec nazywana było miastem szpiegów. Sprzyjało temu zapewne położenie na granicy wpływów. I to właśnie działania agentów imperialistycznych i tych ze wschodu zajmują sporą część ekspozycji. Nie można jednak zarzucić twórcom muzeum, że zaniedbali inne obszary. Nic z tych rzeczy. Poszczególne wystawy poświęcone są nie tylko czasom zimnej wojny. Poznajemy historię szpiegostwa od czasów Kleopatry, przez średniowiecze, po współczesność.

Dla osób nastawionych na typowe „oglądanie wystawy”, Muzeum Szpiegostwa może okazać się rozczarowanie. Aby dobrze zapoznać się z ekspozycją trzeba sporo czytać. Ale tutaj organizatorzy stanęli na wysokości zadania – wszystkie opisy są bardzo szczegółowe, zarówno w języku niemieckim, jak i angielskim. Podobnie dwujęzyczne są nagrania audio czy instrukcje obsługi „eksponatów” pozwalających na np. samodzielne kodowanie czy przejście przez tor przeszkód stworzony z wiązek świetlnych. W muzeum są też oczywiście bardziej oczywiste eksponaty, jak damska torebka z aparatem fotograficznym, którego obiekty w to fantazyjna broszka, pistolet ukryty w szmince (firma Manhattan – sprawdziłam) czy cała gama najrozmaitszych trucizn i chemikaliów używanych przez szpiegów. Mnie osobiście najbardziej zainteresował biustonosz i systemem nagrywania i strzelający parasol.

Jedno z pomieszczeń muzeum poświecono w całości najsławniejszemu w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Możemy zobaczyć plakaty filmowe (nie tylko „Bondy”, galerię wszystkich odtwórców roli Bonda czy kostium filmowego Buźki, który był naprawdę wielki. Klimatu dopełnia odpowiednia muzyka – oczywiście ścieżka dźwiękowa z filmów.

Ostatnim etapem zwiedzania jest przejście przez ekspozycję poświęconą współczesnemu szpiegostwu w szeroko pojętym znaczeniu. Możemy zobaczyć materiał poświęcony sławnym osobom, które prawdopodobnie zostały pozbawione życia przez szpiegów (m.in. Arafat, Litwinienko) ale też przekonać się, jak może być śledzony/szpiegowany współczesny Kowalski.

Przejście całej wystawy z, w miarę dokładnym zapoznaniem się ze wszystkim eksponatami, zajmuje około półtorej godziny. Ale nie jest to zupełnie odczuwalne. Eskpozycje są naprawdę ciekawe, a organizatorzy włożyli sporo wysiłku, by zwiedzający nie poczuli się znudzeni.

Polecam!

Bez kategorii

Jimek

19 lutego 2018

Dzisiaj będzie krótko ale treściwie i muzycznie. Słucham tego od kilku dni i nie mam dosyć. Duet bardzo interesujący.

Po pierwsze Jimek czyli Radzimir Dębski – kompozytor przede wszystkim muzyki filmowej ale też rozrywkowej, dyrygent i producent muzyczny. Uwielbiam go do zawsze  i za wszystko – nawet za czołówkę Wiadomości. Jeśli komuś wpadała w ucho ścieżka dźwiękowa ze „Sztuki kochania”, to właśnie on

Po drugie MoTrip  – niemiecki raper libańskiego pochodzenia. Stosunkowo nowe odkrycie niemieckiej sceny muzycznej – podbił ją w 2015 płytą „Mama”. KOlejny dowód na to, że jeśli coś śpiewanego po niemiecku mi się podoba, to znaczy że ma egzotyczne korzenie (wyjątek Rammstein :))

No to słuchajcie….

 

Bez kategorii Dla ciała Książkowo Zdrowo

Jarzynowo

21 sierpnia 2017

Dzisiaj będzie książkowo i zdrowo. Jestem świeżo po lekturze „Food Pharmacy”. Przymierzałam się do tej książki już od pewnego czasu ale zawsze coś stawało na drodze. Przyznam też, że przy dzisiejszym wysypie poradników na temat zdrowego żywienia, miałam pewne obiekcje, czy aby to nie będzie znów to samo tylko w innej okładce. Ostatecznie zdecydowałam się na lekturę w wersji elektronicznej. I nie żałuję.

 

 

Zacznijmy może od tego, że od jakiegoś czasu  – powiedzmy dwóch czy trzech miesięcy – jestem na ciągłym głodzie. Jarzynowym. Pochłaniam warzywa w ilościach hurtowych, najczęściej na surowo w postacie sałatek. Ale są też zupy-kremy, warzywa duszone czy zapiekane. Królują oczywiście pomidory. I tutaj ciekawostka. Jeszcze w ubiegłym roku miałam na pomidory „limit”. Nadmierne ich spożywanie skutkowało uczuleniem (w moim przypadku są to zawsze pękające kąciki ust – tak zwane zajady”. W tym roku stał się cud. Pomidory jem na kilogramy, a uśmiech zupełnie mi się nie powiększa. Ale wróćmy do sedna. Wiem, że warzywa są zdrowe i jeść należy ich jak najwięcej. Nie zamierzałam i nie zamierzam z tym polemizować. Zastanowił mnie jednak fakt, skąd ten głód, połączony z totalnym brakiem apetytu na mięso, pieczywo czy nabiał. Odpowiedzi zaczęłam szukać oczywiście w internecie. I tak trafiłam na „Food Pharmacy”.

Lina i Mia to młode kobiety, które spisały swoje doświadczenia i wiedzę zebraną w trakcie rozmów ze specjalistami w jednym miejscu. Najpierw był to blog, a później książka. Książka, która moim zdaniem jest fantastyczna. Najlepszą rekomendacją niech będzie fakt, że – jak zaznaczyłam na początku – przeczytałam ją w wersji elektronicznej ale teraz już wiem, że muszę mieć wydanie papierowe. Zawsze pod ręka. Dla siebie. Bo to skarbnica wiedzy, porad i odpowiedzi. Oczywiście nie znalazłam w książce rozdziału pod tytułem: „Dlaczego czujemy głód warzywny?” W trakcie lektury przestało to mieć znaczenie. Zdecydowanie bardziej zainteresowało mnie to, jaki wpływa na organizm ma to, że pochłaniam je w gigantycznych ilościach. Jak wpływają na mój stan zdrowia, a dokładnie stan jelit, a co za tym idzie układ odpornościowy. A wszystko to podane przystępnym językiem. Poparte masą przykładów. Podbudowane badaniami naukowymi i opiniami specjalistów. W bonusie kilka przepisów. Naturalnie warzywnych.

„Food Pharmacy” to swego rodzaju poradnik, który może pomóc w przejściu na dobrą stronę mocy. Oczywiście, nie jest to lektura, po której  zaczniemy się żywić tylko i wyłącznie sałatą lodową. Nic z tych rzeczy. Niemniej jednak, sprawi, że spojrzymy na kwestie żywieniowe w zupełnie innym świetle, czego sama jestem przykładem – niespełna 12 godzin po przeczytaniu książki stworzyłam (i spożyłam) swoje pierwsze zielone smoothie. Nie będę się tutaj chwalić zdjęciami produktu – przyjaciółka stwierdziła, że wygląda jak resztki trawienne jej synka; po prostu musze jeszcze popracować nad kolorystyką. Ale było pysznie i zdrowo. I to zasługa Liny i Mii. Bo musicie wiedzieć, że do wczoraj uważałam smoothie za fanaberie bloggerek i hipsterskie nowomody.

 

A Wy? Miewacie warzywne głody? Pijecie smoothie? A może jesteście już po lekturze „Food Pharmacy”? Napiszcie, jak u Was z warzywami.

Bez kategorii Życiowo

Ratunku – szafa mnie wciąga!

29 stycznia 2017

 

Wiecie ile macie ubrań? …. No dobrze, uściślijmy – ile par spodni? Nadal trudno?… To może…ile kurtek czy płaszczy. Powinno być łatwiej ale to też wymaga zastanowienia. No właśnie… Obrastamy w rzeczy; samych ubrań mamy tyle, że….sami nie wiemy, ile. Spokojnie, nie będę nikogo namawiać do wyrzucenia połowy szafy. Nie chcę też wałkować tematu modnego ostatnio minimalizmu i slow fashion. Chciałabym się raczej skłonić Was do zastanowienia się nad świadomym kupowaniem i trwałością nabywanych przez nas ubrań i dodatków.

Na początku mały coming-out – byłam kiedyś prawie ubraniową zakupoholiczką. Prawie, ponieważ nie wydawałam na ubrania ostatnich pieniędzy. Co nie zmienia faktu, że kupowałam dużo i bezmyślnie. Nie zastanawiałam się, ile czarnych koszulek mam już w szafie kupując kolejną. Tak naprawdę zwracałam uwagę tylko na cenę. W efekcie miałam stosy ubrań za grosze, które po jednym praniu nadawały się do wyrzucenia. Podobnie było z butami. Nie gardziłam żadnymi. Do ulubionych należały czarne tekstylne baleriny marki z biało-czarno-czerwonym logo za 29,99 PLN. Nie uwierzycie, ale w sezonie letnim „zużywałam” 3-4 pary.  Nie dlatego, że ich nie szanowałam. One po prostu były marnej jakości. Jak łatwo policzyć, w ciagu roku na same baleriny wydawałam 90-120 PLN. Przy odrobinie wysiłku mogłam w tej cenie znaleźć „prawdziwe” buty, które przetrwałyby zdecydowanie więcej niż 2 miesiące.

Podobnie sytuacja wyglądała ze wspomnianymi wcześniej koszulkami czy bielizną. Cała szuflada biustonoszy w uniwersalnym rozmiarze 36B, z których po kilku praniach wychodziło usztywnienie. Obliczyłam kiedyś, że rocznie na same biustonosze wydawałam około 350-400 PLN.

Mogłabym tak jeszcze wymieniać ale nie bardzo jest się czym chwalić. Na szczęście dzisiaj jestem na zupełnie innym etapie. Wiem, ile mam ubrań, torebek, butów czy biustonoszy. Jak to się stało? Zwyczajnie. Dorosłam, a życie nauczyło mnie podejmowania racjonalnych decyzji. Również w kwestiach odzieżowych.

Zauważyła, że wygodniej i bardziej komfortowo chodzi mi się w skórzanych sztybletach, które mam już 3 rok. Tak, kosztowały niemal 300 PLN (to 10 par balerin). Nie, nie są najnowszym krzykiem mody. Ale są klasyczne, wygodne i uniwersalne.

Zdecydowanie lepiej czuję się i wyglądam w dobranym przez brafitterkę biustonoszu za 200 PLN. Dużo? Biorąc pod uwagę, że kupuję jeden, maksymalnie dwa w roku, a noszę każdy ponad 180 dni w roku, chyba niewiele. A jeśli dołożę do tego prawidłową postawę i ból pleców, który kiedyś był codziennością,a  teraz nie istnieje. Naprawdę warto.

Mam wymieniać dalej? Dobrze, jeszcze tylko torebki. Mam dwie – czarny skórzany worek na ramię; też ponadczasowy. I granatowy płócienny plecaczek na lato stanowiący idealne uzupełnienie mojego ulubionego „french chic”.

Podsumowaując – nie trzeba kupować dużo i często. Wystarczy kupować rozsądnie. Poniżej zasady, którymi kieruję się przy zakupach:

tylko naturalne tkaniny i materiały; w przypadku butów – skóra, chyba że to buty do biegania – ale o tym innym razem

chciałam napisać „tylko wyprodukowane w Polsce” ale to niemożliwe, dlatego ograniczam się do nie wyprodukowanych w Azji czy Ameryce Łacińskiej

kupuję tylko rzeczy „niemodne”, a dokładnie klasyczne i ponadczasowe; mam wtedy pewność, że nowa bluzka nie wyląduje w pojemniku PCK po jednym sezonie

kupuję , gdy potrzebuję – przykładowo – w ostatnim tygodniu na emeryturę odeszły moje dwa szale-chusty; granatowy  i czarny; ciężko bez nich żyć, szczególnie zimą, dlatego wybrałam się na zakupy. Do galerii. Po te dwie, konkretne rzeczy. Nie przeglądałam regałów z torebkami, butami czy wieszaków z koszulami. Przyszłam po szale i z szalami wyszłam. Wydałam na nie niecałe 100 PLN, co jest o tyle ważne, że jeden jest mieszanką jedwabiu i wełny, a drugi kaszmiru i wełny. Obydwa wyprodukowane w Europie. Piękne, prawda?

I na koniec, na osłodę, żeby nie było, że jestem ideałem. Mam słabość, są nią zegarki. O tym też kiedyś napiszę.

A jak u Was z kupowaniem? Macie jakieś zasady, których sztywno się trzymacie? Chętnie poczytam, jak wygląda życie Waszej szafy 🙂